Klimat grozy z „jedynki”. 14 rzeczy, za które pokochałem gry BioShock
Spis treści
Klimat grozy z „jedynki”
Powyższy punkt odnosi się do pierwszego BioShocka, choć podobne wnioski można wysnuć także na temat „dwójki” i Infinite. Żadna z tych gier nie oferowała jednak klimatu grozy, którego można było doświadczyć tylko w „jedynce”. Nie czyni on może z omawianego dzieła pełnoprawnego horroru, ale sprawia, że włoski na plecach gracza niejednokrotnie się jeżą, a serce zaczyna szybciej bić.
W mojej opinii jest to zasługa czterech elementów. Kapitalnego oświetlenia, krwi (zaraz wyjaśnię), niejednoznacznie przedstawionej fabuły oraz niepokojących lokacji, które opowiadają własne – również pełne grozy – historie (świetne przykłady to pawilon medyczny, będący miejscem eksperymentów szalonego chirurga plastycznego, doktora J.S. Steinmana, próbującego zrewolucjonizować swoją dziedzinę medycyny, nie bacząc na ludzkie życie, czy zamek Sybarytów, w którym poznajemy wątek skrzywionego artysty, Sandera Cohena). O dwóch ostatnich będzie mowa w dalszej części tekstu, więc pozwólcie, że teraz skupię się na pozostałych.
Zostało jeszcze 59% zawartości tej strony, której nie widzisz w tej chwili ...
... pozostała treść tej strony oraz tysiące innych ciekawych materiałów dostępne są w całości dla posiadaczy Abonamentu Premium
Abonament dla Ciebie