autor: Bebop & Feniks
Profesor GRA-lczyk. Spowiedź sprzedawcy ze sklepu z grami
Spis treści
Profesor GRA-lczyk
Bebop
Przydomek jest nieco przewrotny, bo do tej grupy klientów należą „entuzjaści” języka polskiego, którym niekoniecznie jest po drodze z profesorami Miodkiem i Bralczykiem. Mamy tu fanów równoważników zdań (rzucających zwięźle: „Minecrafta!”), samogłosek („Yyyy…”) oraz szyku przestawnego, którego nie powstydziłby się sam mistrz Yoda („Strzelaninki na PS3 może macie, hmm?”).
Część klientów tak mocno przywiązana jest do ojczystego języka, że unika angielskich nazw gier i prosi o „Złodzieja” / „Boga wojny” / „Człowieka Pająka”. Inni podejmują wyzwanie i rzucają terminy w stylu „Unkarczek”, „Baterflaj”, „Rededenrond 2” oraz „Gud of War”. Nie zrozumcie mnie źle, nie jest moim zamiarem wyśmiewanie się z klientów, tylko raczej zwrócenie uwagi na to, że komunikacja bywa mocno utrudniona. Szczególnie gdy człowiek po drugiej stronie lady zdaje sobie sprawę, że nie zna tytułu i tym bardziej się stresuje. Nie wiem tylko, dlaczego jako sprzedawca muszę ciągnąć klientów za język. Oto przykład jednej z takich rozmów:
Klient: Grę.
Sprzedawca: Jakąś konkretną? (Bywało, że pytałem: „Na ile liter?”, ale nikt się nie śmiał...)
K: FIF-ę 20.
S: Na co? (Mój błąd, teraz lepiej precyzuję pytania).
K: No FIF-ę. Taką do grania.
S: Na jaką konsolę? (Widzicie? Nauczyłem się :)).
K: PS.
S: A które dokładnie?
K: No PS 360.
Taki klient już jest zirytowany rozmową, bo musi odpowiadać na setki pytań, a przyszedł tylko pooglądać gry. Część na tym etapie kończy zakupy, bo nie wie, jaką ma konsolę. Nie kojarzy także, jak wyglądają pudełka z grami, które ma w domu. Nie mogę tu pomóc, nie jestem wróżką. Bardzo częstą manierą klientów jest również zadawanie pytań, które... nie mają formy pytania. Zwykle są to urywane wypowiedzi („Dzień dobry, Minecrafta”) albo formy zbliżone („Mam pytanie: Minecraft”), które brzmią jak zdania twierdzące. Niby nic takiego, ale zaskakująco wiele osób mówi właśnie w ten sposób. Taka niechlujność jest powszechna.
Warto wspomnieć, że w obecnych czasach prawie nikt nie chce kupować gier wydanych tylko po angielsku. Wielu klientów stawia na wygodę i całkowicie omija nie tylko produkcje w języku Szekspira, ale także te z polskimi napisami. Oczywiście zdarzają się osoby, które wolą wersje oryginalne, ale jest to zdecydowana mniejszość.
Rodzice często jak ognia unikają angielskojęzycznych wersji, bo nie chcą „siedzieć z dzieckiem i tłumaczyć mu, co ma robić”. Czasy bardzo się zmieniły – jako małolat zagrywałem się przecież w Heroes of Might and Magic II bez słownika w ręce i nikt mi nie pomagał. Przyznam też, że nie rozumiem panującego wśród ludzi przekonania, że każda gra musiała zostać zlokalizowana. Często mówię klientom, że produkcja jest wyłącznie po angielsku, a w odpowiedzi słyszę:
– Poradzimy sobie, włączymy polskie napisy.
– Ale przecież ja właśnie...
Od Feniksa
Skoro mówimy o kwestiach związanych z językiem, nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o klientach, którzy nie potrafią powiedzieć zwykłego „dzień dobry” i od razu atakują sprzedawcę pytaniem (zazwyczaj takie wizyty przebiegają zgodnie z powyższym przykładem). Niejako po drugiej stronie barykady znajdują się klienci, którzy traktują sprzedawcę niczym dobrego kumpla (choć widzą go po raz pierwszy w życiu), witając się z nim słowem „cześć” i zwracając się do niego per „ty”.