12 niezłych gier, których fabuła to bełkot
Dobre gry muszą mieć dobrą fabułę. Prawda? Nieprawda. Branża wielokrotnie pokazała nam, że aby zapisać się w annałach interaktywnej rozrywki potrzebujesz dobrych deweloperów – a scenariusz możesz napisać na kolanie.
Spis treści
Fabuła w grze jest jak fabuła w filmie porno – oczekuje się, żeby była, ale nie jest ważna.
W książce Masters of Doom możecie znaleźć powyższy cytat Johna Carmacka, jednego ze współzałożycieli legendarnego id Software. Historia medium pokazała jednak legendarnemu twórcy środkowy palec, przynosząc setki produkcji, w których scenariusz był jednym z najważniejszych elementów. Zarówno w wielkich, wysokobudżetowych hitach, takich jak Wiedźmin 3: Dziki Gon czy Red Dead Redemption 2, jak i w małych produkcjach, pokroju Firewatcha czy Her Story, umiejętność ciekawego poprowadzenia opowieści stała się fundamentem dla tytułów chcących zapisać się na stałe w dziejach interaktywnej rozrywki.
Jak jednak pokazuje niedawny przypadek Death Stranding, wcale nie trzeba scenarzysty pokroju Aarona Sorkina, by odnieść ogromny sukces. I to właśnie przy okazji nowego dzieła Hideo Kojimy – któremu, nie oszukujmy się, w kwestii prowadzenia fabuły sporo brakuje do światowego topu – postanowiliśmy rzucić okiem na świetne gry, w których historia nie zachwycała. Albo – jeśli nie przepadacie za eufemizmami – powiemy wprost: oto dwanaście produkcji, których scenariusz to absolutny bełkot. Nie mówimy więc o tytułach pokroju Dooma, bo tam fabuła odgrywa rolę czwartoplanową, ale o tych, w których ktoś naprawdę próbował napisać ciekawą opowieść i dał przy tej okazji spektakularną plamę. Oto ostateczna lista dowodów na to, że Carmack nie mylił się w stu procentach... chociaż z drugiej strony, nawet w pornografii trudno znaleźć podobnie głupie pomysły.
SPOILERY
Oczywiście, jeśli chcecie sami odkrywać „ukryty geniusz” tych historii, musicie wiedzieć, że tekst zawiera spoilery, więc nie mówcie, że nie ostrzegaliśmy.
AKTUALIZACJA 2021
W październiku 2021 zdecydowaliśmy się zaktualizować tekst o jeden dodatkowy tytuł, który niedawno miał swoją premierę – 12 Minutes. Dopiskiem zajął się autor artykułu, Jakub Mirowski.
Metal Gear Solid – szpiegowsko-sensacyjny bigos
Na dobry początek przyznajmy Hideo Kojimie, że to niełatwe zadanie – wymyślić sensowną szpiegowską intrygę, obejmującą kilka dekad i dziesiątki bohaterów. Japończyk najwidoczniej szybko się połapał, że czeka go zadanie praktycznie niemożliwe – i zamiast próbować uczynić z Metal Gear Solid opowieść choćby częściowo zrozumiałą, postawił na zagmatwanie jej do takiego stopnia, że niewielu potrafi rozróżnić, czy mamy do czynienia z kimś, kto nie wie, co robi, czy z geniuszem. Ja jednak stawiałbym na to pierwsze.
Kojima upchnął w tej grze wszystkie typowe dla jego dzieł dziwactwa – supernowoczesne technologie, elementy nadprzyrodzone, złoczyńców żywcem przerysowanych z komiksów, każdy zwrot akcji, na jaki potrafił wpaść, a wszystko to opatrzył mocno pompatycznymi dialogami. Jak na dłoni widać, że projektant nie sądził, iż cykl ten rozrośnie się do takich rozmiarów – i nigdy nie myślał o nim jako o ograniczonej logicznie łączącymi się wątkami całości. Bohaterowie ciągle giną i wracają albo są odwoływani z emerytury, żeby ratować świat. Nie brakuje tu klasycznych zaskoczeń („Ach, czyli on jest moim ojcem?”) i ciągłych prób stworzenia superbroni w postaci bojowego robota.
Oczywiście, są też fajne momenty – gracze ciepło wspominają chociażby wątek The Boss ze Snake Eater, ale to raczej dlatego, że do tego galimatiasu politycznych intryg zaplątała się niespodziewanie zrozumiała opowieść o bezgranicznym poświęceniu dla własnego narodu. W sumie może to i lepiej, że Japończyk nigdy nie przejmował się sensownym poprowadzeniem całej historii? Ostatecznie to właśnie morze tego bełkotu dało mu nieoczekiwane możliwości, by eksperymentować z nowatorskimi mechanikami i dziwacznymi rozwiązaniami, które uczyniły tę serię legendą. I zapamiętamy właśnie je, a nie półgodzinne przerywniki filmowe, próbujące wmówić nam, że to wszystko trzyma się kupy.