The Last Guardian Recenzja gry
autor: Szymon Liebert
Recenzja gry The Last Guardian – gry są sztuką, choć czasem źle zoptymalizowaną
The Last Guardian przez wiele osób został spisany na straty, bo mało kto spodziewał się, że gra sprosta oczekiwaniom. Technologicznie nierówne dzieło Fumito Uedy zawiera jednak tak duży ładunek emocjonalności i miłości, że warto się pomęczyć.
Recenzja powstała na bazie wersji PS4.
- fantastyczna kreacja chłopca i potwora Trico;
- realistyczna sztuczna inteligencja bestii;
- oszczędna w słowach, ale intrygująca historia;
- pomysłowe i naturalne zagadki oraz sceny;
- urocza niedzisiejszość (brak podpowiedzi czy modnych współcześnie znajdziek);
- świetna muzyka i udźwiękowienie.
- technologiczne niedociągnięcia;
- praca kamery;
- sterowanie nie wszystkim przypadnie do gustu.
Fumito Ueda. Czy jest większy poeta w branży? Japoński autor gier jak nikt inny potrafi łączyć pełne rozmachu i wizjonerskie koncepcje rozgrywki z subtelnym opowiadaniem prostych, a jednocześnie intrygujących historii. Chyba nikt inny nie zawarł też w swoich grach równie silnych emocji – smutku, poczucia osamotnienia, ale także tak budujących postaw jak empatia i wiara w człowieka. Dorzućmy do tego fakt, że Ueda to zabawny i skromny gość, który – zapytany o inspiracje dla charakterystycznej w przypadku jego gier onirycznej i pogrążonej we mgle oprawy artystycznej – odpowiedział: „Nie mogliśmy rysować dalszych planów terenu, bo ograniczał nas sprzęt”. Jak powstały legendarne gry? Cóż, chodzi o to, że sprzęt był słaby...
Minęło kilka lat i sprzęt jest znacznie mocniejszy, a Fumito Ueda wciąż popełnia ten sam błąd – chce osiągnąć coś, czego osiągnąć się nie da. Stworzyć grę oddającą jego wizję artystyczną w każdym calu. The Last Guardian było bliskie skasowania i dzisiaj, w dniu premiery, rozumiem dlaczego. Ueda i jego zespół zawiedli na całej linii, wypuszczając technologiczny koszmar, który mimo tylu lat pracy wypada słabo. Od katastrofy japońskiego poetę gier ratuje ten sam trik co zawsze: trafienie odbiorcę w samo serce najbardziej emocjonalnym pociskiem z możliwych.
Człowiek i zwierzę
Fumito Ueda zdradził w jednym z wywiadów, że The Last Guardian zostało zainspirowane tym, jak gracze odebrali Shadow of the Colossus. Ueda ponoć był zdziwiony faktem, jak silną reakcję wzbudziła relacja z jedynym towarzyszem i sprzymierzeńcem: wierzchowcem Agro. Japoński twórca postanowił na tym właśnie elemencie oprzeć swoje następne dzieło.
The Last Guardian jest kolejnym przykładem specyficznego języka i zainteresowań Uedy, zarówno pod względem rozgrywki, jak i fabuły. Gra opowiada o chłopcu, który budzi się w tajemniczych ruinach u boku potężnej bestii imieniem Trico. Chłopak postanawia pomóc rannemu stworzeniu, a później pójść w swoją stronę. Tak się jednak nie dzieje, bowiem zdezorientowane zwierzę zaczyna podążać za podrostkiem. Tematem The Last Guardian jest przyjaźń rodząca się między dwójką bohaterów i w tym Ueda zawarł główny ciężar emocjonalny, w tle kreując oczywiście pewien szczątkowo przedstawiony świat, ale pokazując go raczej w formie zagadki, której rozwiązanie tak naprawdę szybko przestaje mieć dla nas znaczenie. Najważniejsze dla głównego bohatera, młodego chłopaka, z którego perspektywy obserwujemy wydarzenia, jest przetrwać i ochronić przyjaciela. Groźna z pozoru bestia szybko odwzajemnia się tym samym, zmagając się przy tym ze swoją naturą oraz... cóż... tresurą.
W tle majaczą monumentalne strzeliste wieże, skrywające mroczne sekrety i machiny – jedyna droga wiedzie w górę. Pokonujemy ją przeważnie w milczeniu, bo zamiast serwowania licznych dzienników audio, zapisków do przejrzenia w menu czy rycin na ścianach – metod tak ubóstwianych przez dzisiejsze gry „narracyjne” – Ueda ogranicza się do oszczędnego snucia wątków w charakterystycznym dla siebie stylu oraz zaledwie paru wyjaśniających pewne kwestie scen. The Last Guardian świetnie pokazuje, że znacznie lepszym pomysłem na kreację bohaterów i zaprezentowanie łączących ich więzi są czyny, a nie słowa. Gra nie oszczędza na budowaniu dramaturgii i oddziaływaniu na emocje, co przeważnie wiąże się z pokonywaniem kolejnych przeciwności losu.
Ueda prowadzi swoich bohaterów dosłownie nad przepaścią, stwarzając sytuacje, w których co rusz ktoś kogoś ratuje, i wystawiając na próbę wytrzymałość gracza. Pomiędzy tymi scenami jest miejsce na proste, acz niezwykle urocze przerywniki: gdy Trico hasa po łące albo czeka na pieszczoty. Chłopak i bestia przeżywają wspólnie niesamowite przygody i tworzą relację zupełnie niewinną – czy może być coś szczerszego od miłości dziecka do jego zwierzęcia i vice versa? Jeżdżąc na grzbiecie Trico, wyciągając z jego ciała włócznie, karmiąc go czy wreszcie uspokajając po walkach z przeciwnikami, zyskujemy szacunek stworzenia, ale też sami wpadamy w te sidła: przywiązujemy się do niego. Parafrazując idiotyczny format youtube’owego show, w tej grze będzie można rzucać sobie wyzwania w stylu: „spróbuj się nie rozpłakać”. Prawie dwanaście godzin tak intensywnych emocji, bo tyle zajęło mi przejście The Last Guardian, to w dzisiejszych czasach naprawdę dużo.
Mój przyjaciel Trico
Ueda znany jest ze swoich nieszablonowych pomysłów na mechanikę rozgrywki i pod tym względem gra nie zawodzi. Tutaj najważniejszą rolę odgrywa oczywiście Trico, gigantyczna bestia, stanowiąca skrzyżowanie ptaka i czworonoga. Cel był prosty: sprawić, by owo wirtualne stworzenie wzbudziło w graczu empatię, ale też poczucie, że ma do czynienia z prawdziwym, trudnym do okiełznania zwierzęciem. Przyznam, że te założenia zostały osiągnięte niemalże w stu procentach, bo to, jak zachowuje się i wygląda nasz czworonożny kompan, zasługuje na niski pokłon. Każda osoba, która lubi zwierzęta, momentalnie odkryje w Trico swojego czworonoga, co jest zasługą fantastycznych wręcz animacji oraz wiernie przeniesionej mowy ciała. Bez trudu rozpoznajemy, kiedy nasz towarzysz jest zadowolony, a kiedy się boi. Twórcy dorzucili do tego także zmieniający się w zależności od sytuacji kolor oczu Trico.
The Last Guardian ma bardzo specyficzne podejście do osiągnięć i znajdziek – przy pierwszym przejściu gry być może nawet nie odkryjemy, że takowe istnieją. Nie uświadczymy też zapewne zbyt wielu powiadomień o osiągnięciach, bo te są dość oryginalne. Co ciekawe, jedno z nich zdobywamy za ukończenie gry w czasie poniżej 5 godzin.
Jedną sprawą jest to, że tego zwierzaka nie da się nie pokochać, inną zaś to, że czegoś na taką skalę w grach jeszcze nie widzieliśmy. Kiedy zrobiłem sobie przerwę po pierwszej sesji, gdzieś koło 3 w nocy, uświadomiłem sobie, że spędziłem właśnie kilka najbardziej rozczulających godzin przy konsoli. Wspinałem się, walczyłem, skakałem, rozwiązywałem zagadki – niby standard i coś, z czy mamy do czynienia w niejednej grze. To wszystko robiłem jednak dzięki pomocy Trico – wirtualnego futra i kilku stron skryptów, w które niemal całkowicie uwierzyłem. Poznać nowego, zwierzęcego przyjaciela na ekranie telewizora? Doświadczenie jedyne w swoim rodzaju i niesamowity sukces The Last Guardian jako gry przekraczającej ograniczenia tego medium. Trico to jeden z najlepszych przykładów tego, co można zrobić ze sztuczną inteligencją kompanów w grach.
Gdyby jednak spojrzeć na The Last Guardian w nieco złośliwy sposób, można by powiedzieć, że w tej grze mamy do czynienia z jedną długą misją eskortową, gatunkiem tak znienawidzonym przez graczy narzekających na sztuczną inteligencję. Mówiąc zupełnie szczerze, owszem, czasem zdarzały się momenty, gdy ciężko było wyegzekwować od Trico wykonanie konkretnego polecenia, ale mimo wszystko jestem pełen podziwu, jak działa ten system. Gra zresztą z powodzeniem stwarza wrażenie, że z czasem więź między chłopakiem a zwierzęciem staje się silniejsza, więc może on prosić kompana o wykonanie bardziej precyzyjnych ruchów. Przy pomocy prostych gestów możemy nakazać Trico wskoczenie na daną półkę skalną, przemieszczenie się w danym kierunku, pochwycenie czegoś lub zaatakowanie. W wielu sytuacjach trzeba próbować różnych podejść i rozwiązań, jednak świetnie wpisuje się to w specyfikę gry, bo przecież obcujemy ze zwierzęciem. „Praca” z Trico wymaga więc cierpliwości, ale sprawia olbrzymią satysfakcję i daje rzeczywiste poczucie, że obok nas jest druga żywa istota.
Skok nad przepaścią
Jeśli miałbym umieścić tę pozycję w jakichś ramach gatunkowych, powiedziałbym, że jest to przygodowa gra platformowa o olbrzymim rozmachu, w której przedłużenie możliwości bohatera stanowi towarzysząca mu bestia. Przez większość czasu chłopak musi operować mechanizmami, których Trico nie rozumie, i dostarczać zwierzęciu pożywienie. Jestem pod wrażeniem wyobraźni i talentu twórców. Przy tych wszystkich pomysłach na rozgrywkę – z dźwigniami, mechanizmami i dziwacznymi sytuacjami – gra pozostaje niezwykle naturalna i niewymuszona. Chłopak i Trico próbują się wydostać, więc podążają przed siebie, po drodze pokonując kolejne przeciwności.
W The Last Guardian wiele razy trzeba zmagać się z przeciwnikami, przy czym chłopiec jest bezbronny, więc musi unikać wrogów lub naprowadzić ich na Trico. Czasem należy pomóc zwierzęciu, usuwając oponentów uzbrojonych w zbroje o pewnych specyficznych właściwościach. W niektórych momentach możemy też korzystać z lustra, które powoduje, że Trico miota błyskawicami.
W tej całej podróży i budowaniu naturalności zdarzeń sporą zasługę ma specyficzny model poruszania się postaci oraz sterowania. Nasz bohater nie jest przytwierdzony do podłogi jak w wielu grach – przemieszcza się wręcz koślawo, potykając o różne elementy otoczenia. Nie ma też mowy o całkowitym przyklejaniu się podczas wykonywania skoków po gzymsach niczym w Uncharted. Jedynym ułatwieniem jest to, że chłopiec bardzo sprawnie łapie się różnych obiektów i świetnie wspina na grzbiet Trico – nie trzeba martwić się o jego „wytrzymałość” jak w Shadow of the Colossus. Takie podejście do sprawy ma swoje poważne wady, bo nie każdy będzie chciał „walczyć” ze sterowaniem, a tego jest tutaj dużo.
Sprawy nie ułatwia chaotyczna praca kamery i to, jak czasem nią operujemy. Zdarzyło mi się przez to parę razy spaść w przepaść. Z wad wspomniałbym też o przedziwnym i niezrozumiałym dla mnie sterowaniu podczas nurkowania – tylko cudem przebrnąłem przez te krótkie sceny. Z drugiej jednak strony rozumiem zamysł Uedy, który chciał oddać specyfikę poruszania się młodego, sprawnego chłopaka. Chyba najfajniejszym tłumaczącym to przykładem są sceny walki, w których musimy wytrącać wrogom tarcze. Robimy to w najprostszy z możliwych sposobów: po prostu wbiegając w nich z impetem. The Last Guardian świetnie operuje więc fizycznością, kojarząc mi się z niedawnym Grow Home – pokracznym, ale w jakimś sensie nowatorskim. Te animacje czasem wyglądają dziwacznie, jednak podczas grania wydają się znacznie bardziej naturalne niż ich piękne, automatycznie odtwarzane odpowiedniki z innych produkcji.
Ciekawe i nieco niedzisiejsze jest natomiast to, że tytuł nie oferuje zbyt wielu podpowiedzi wizualnych ani słownych, ograniczając się raczej do sporadycznego przypominania klawiszologii. Zamiast sprawdzać znaczniki i cel misji, musimy więc zdać się na własne zmysły i pomysłowość. Przyznam, że w paru sytuacjach sprawiło mi to problem, bo nie potrafiłem zrozumieć istoty zagadki albo odkryć, gdzie mam się udać w dalszej kolejności. Mimo to zwykle docierałem do rozwiązania, które okazywało się bardzo proste i wręcz oczywiste – co zawsze sprawia satysfakcję większą niż odhaczenie jeszcze jednego podzadania. The Last Guardian w świetny sposób serwuje kolejne wyzwania i bawi się taką formą eksploracji, połączoną z nieustannym testowaniem percepcji gracza. Ueda w niezły sposób balansuje też pomiędzy sytuacjami wyciszonymi i pełnymi napięcia – jest tu sporo miejsca dla walki, sporo kombinowania, wiele scen, gdzie trzeba działać pod presją czasu. Po prostu klasyczne podejście do projektowania przygody dla jednego gracza – i to się ceni.
Gry są sztuką – czasami źle zoptymalizowaną
Jeśli ktoś zastanawia się, czemu The Last Guardian miało tak burzliwą historię i wyszło z tak potężnym opóźnieniem, znajdzie odpowiedź w pełnej wersji. Nie dość, że ta tworzona wiele lat produkcja w dniu premiery otrzymała standardową aktualizację, to jeszcze jest bardzo nierówna w akcji. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że większość czasu w grze spędziłem przy niepełnych 30 klatkach animacji, momentami zaliczając wręcz zupełne niziny. Kilka z dynamicznych scen wprawiło PlayStation 4 w prawdziwy stupor, co w przypadku osób wrażliwych na podobne negatywne efekty może skończyć się zawrotem głowy albo nawet małą migreną.
The Last Guardian nie jest pierwszą grą Fumito Uedy, jaka ma problemy z wydajnością w dniu premiery. Tak naprawdę zarówno Ico, jak i Shadow of the Colossus działały płynnie dopiero w reedycji HD sprzed paru lat. Obie gry potrafiły też na PlayStation 2 chrupnąć.
Trudno wręcz nie pokusić się o komentarz, że The Last Guardian mogłoby przeskoczyć jeszcze jedną generację i może na hipotetycznej konsoli PlayStation 5 miałoby szansę działać przyzwoicie. Tak naprawdę jednak wydaje mi się, że chodzi o wadliwie napisane podstawy silnika w zderzeniu z wymagającymi skryptami oraz animacją. Dało to efekt wyjątkowo mizernie działającej gry, która zbliża konsolę Sony do pecetów. Posiadacze tego sprzętu poczują się po prostu, jakby grali na zbyt słabym urządzeniu.
The Last Guardian nie wygląda przy tym oszałamiająco, chociaż to akurat w przypadku dzieł tego producenta nie jest niczym szczególnie nowym – od swego pierwszego tytułu odpuszczał on przecież dopracowanie graficzne, skupiając się przede wszystkim na wymyślonej przez siebie, często wymagającej sprzętowo koncepcji gry. Tutaj jest podobnie, ale oczywiście The Last Guardian nadrabia te niedostatki kierunkiem artystycznym, który stanowi część opowieści snutej przez Uedę. To, co oglądamy na ekranie, wydaje się często proste w porównaniu z prawie każdą współczesną grą wysokobudżetową, ale siłę wyrazu niejednokrotnie ma większą. Szczególnie gdy zestawi się to z dość przewidywalną, niemniej niezwykle przejmującą muzyką, która zawsze pięknie podkreśla momenty wzruszenia lub przeciwnie – zagrożenia. Wysoko oceniam także udźwiękowienie, zwłaszcza odgłosy wydawane przez Trico, którego skowyt dosłownie rozdziera serce. To kolejna ważna cegiełka w budowaniu tak wiarygodnego oblicza tej bestii.
The Last Guardian stosuje dość ciekawe mechanizmy w przypadku porażki. Gdy chłopiec spadnie z dużej wysokości, nie zawsze zginie – czasem przez chwilę kuleje na jedną nogę, ale wraca do formy po paru sekundach. Kiedy zostaniemy pochwyceni przez przeciwników, możemy wyplątać się z ich uścisku.
Chciałbym powiedzieć to zupełnie otwarcie: The Last Guardian zostało wydane w takim stanie, że nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś na tej podstawie reklamował produkt. Ot, taka stukocząca pralka, którą podczas wirowania muszą przytrzymywać dwie osoby. Nie mam wątpliwości, że dla wielu będzie to prawie niegrywalna rzecz – wymagająca dodatkowej cierpliwości do walki ze sterowaniem, spadkami płynności, ogłupiałą kamerą czy sporadycznym blokowaniem się chłopca lub Trico. Przechodząc kolejne rozdziały i obserwując to, jak kiepsko grze zdarza się działać, coraz mniej dziwiłem się decyzji o opóźnianiu czy niemal skasowaniu projektu. Wyobrażam sobie też rozgoryczenie Fumito Uedy i jego zespołu, gdy kolejne miesiące pracy nad ambitnym dziełem nie przynosiły oczekiwanych rezultatów. Do bycia klasycznie rozumianym poetą wystarczy kawałek kartki i coś do pisania – reszta mieści się już w przestrzeni autora i jego talentu. Żeby być poetą w świecie gier, trzeba mieć jeszcze świetny silnik, doskonałe narzędzia i ekipę, która sprosta szybko rozwijającej się i zmieniającej technologii. Przy tak dużych projektach jak The Last Guardian dysponowanie wszystkimi tymi czynnikami chyba graniczy z cudem.
W obliczu tych problemów można się zastanawiać, czym właściwie jest premierowe wydanie The Last Guardian? Archiwalnym wpisem i grą wypuszczoną bardziej po to, by udokumentować, jak trudno robi się ambitne tytuły? Akcją marketingową Sony mającą pokazać przywiązanie do marek i opinii fanów? Czy może rzeczywiście przemyślaną i sensowną decyzją? Nie potrafię odpowiedzieć na te pytania, ale wiem jedno: po tych kilkunastu godzinach spędzonych z Trico jestem zachwycony i wzruszony. Trochę się męczyłem, jednak sam już nie wiem, czy to przez problemy z kamerą, czy może przez to, że tak często widok przesłaniały mi łzy. To przepiękna opowieść i doznanie, jakiego nie zaoferował jeszcze żaden inny autor gier. Mówiąc krótko, The Last Guardian to ten moment, w którym sztuka zderza się z technologią, a emocjonalność z chłodną kalkulacją. To ten moment, kiedy emocjonalność odnosi sukces. A Ty – po której stoisz stronie?
O AUTORZE
Przejście The Last Guardian zajęło mi około 12 godzin, przy czym nie zebrałem wszystkich beczek, którymi można nakarmić Trico, i nie starałem się zaliczać osiągnięć. Gra okazała się na tyle wciągająca, że spędzony z nią czas rozbiłem na dwa dłuższe posiedzenia. Jeśli chodzi o dzieła Fumito Uedy, to niedawno przypominałem je sobie w wersji HD. Moim ulubionym do tej pory było Shadow of the Colossus – uwielbiam je za fantastyczny zamysł i prostotę. Jeszcze nie wiem, czy The Last Guardian je przebiło.
Kopię gry The Last Guardian na PlayStation 4 otrzymaliśmy nieodpłatnie od firmy Sony.