Nie każda zmiana oznacza drugie życie. Żywe wbrew rozsądkowi – gry, które nie chcą umrzeć
Spis treści
Nie każda zmiana oznacza drugie życie
O ile w przypadku dwóch poprzednich tytułów zmianę wydawcy można ocenić pozytywnie, tak AIKA nic na tym nie zyskała. Produkcja ta została porzucona przez gPotato (ponownie!) i oddana w ręce T3Fun. Nowy właściciel dba o grę, mimo jej niskiej popularności (serwery świecą pustkami), wydając regularnie aktualizacje. Poniekąd należy firmie pogratulować wytrwałości. Czemu jednak AIKA nadal stoi w miejscu? Rynek uległ bowiem zmianie i produkcje z zamkniętym światem oraz skoncentrowane na dungeonach powoli tracą popularność. Tytuł ten zaś na tle konkurencji nie oferuje niczego nowego czy przykuwającego uwagę; nie pomogły nawet zakrojone na szeroką skalę walki pomiędzy graczami.
Jeśli sądziliście, że przejście z jednej firmy do drugiej to długa droga dla gry, to co powiecie o sytuacji europejskiego wydania Dragon Nesta? Początkowo produkcją zajmowało się eFusion, które gracze znienawidzili. Dlaczego? Wyjątkowo nie chodziło o mikropłatności, tylko o wieczne opóźnienia. Wydawca nie radził sobie z aktualizacjami, w efekcie czego nasza wersja Dragon Nesta była stale w tyle z nowościami. Podczas gdy Ameryka Północna dawno testowała nowe klasy postaci oraz wyższy poziom maksymalny, Europa nadal męczyła się ze starą zawartością.
Sytuację miała polepszyć zmiana wydawcy. Tytułem zaopiekowała się firma Shanda Games i gracze zauważyli wyraźną poprawę jakości usług. Nowości wprowadzane były stosunkowo szybko, produkcja powoli doganiała swoją amerykańską wersję. Niestety, nie obyło się bez wielkiej wpadki. Nieco ponad rok temu, podczas wprowadzania na europejskie serwery aktualizacji, doszło do awarii, która skasowała graczom wszystkie przedmioty, osiągnięcia oraz walutę premium. Jako rekompensatę użytkownicy otrzymali nieco cyfrowych dóbr, ale niesmak pozostał.
Nie trzeba było długo czekać na konsekwencje tego wydarzenia. Kolejnym wydawcą Dragon Nesta w Europie została firma Cherry Credits – odpowiadająca również za wersję gry w Ameryce Północnej. Jak jest teraz? Trochę graczy powróciło, ale spora część społeczności spisała tytuł na straty. Skoro po tylu latach wciąż są jakieś problemy i opóźnienia, to nic dziwnego, że niektórzy nie chcą tracić czasu na niepewną zabawę.
Liczne mikropłatności często prowadzą do upadku
Przykładem dobrej zmiany jest z kolei Spiral Knights. Produkcja ta wydana została w 2011 roku, a odpowiadała za nią SEGA. Jestem przekonany, że wśród Was nie ma zbyt wielu osób, które by słyszały o tej grze, co jedynie potwierdza, że wydawca nie radził sobie z jej reklamowaniem. Szkoda, bo Spiral Knights stanowi ciekawą odskocznię od typowych MMO, z widokiem z góry i czysto zręcznościowym systemem walki. Niestety, mnogość ograniczeń, które zmuszały do płacenia, skutecznie odstraszała graczy.
Dopiero po dwóch latach sytuacja nieco się poprawiła, gdy deweloperzy wprowadzili prawdziwe free-to-play. Ale na długo to nie pomogło, bo firma zapomniała, że produkcje tego typu należy regularnie aktualizować. W kwietniu zeszłego roku prawa do tytułu przejęło Grey Havens, a efekty zmiany widoczne są gołym okiem – gra została rozbudowana oraz przyciągnęła nowych użytkowników. Kto w końcu nie chciałby zostać galaktycznym rycerzem?
Podobny los spotkał strzelankę Alliance of Valiant Arms (A.V.A.). AeriaGames odsprzedała licencję firmie EnMasse Entertainment, czyli wydawcom amerykańskiej wersji TER-y. Czy zmiana wyszła grze na dobre? Trudno jeszcze ocenić, ale na pewne nie jest gorzej. Za czasów AeriaGames A.V.A. stoczyło się na samo dno. Nie przesadzam – serwery gry zostały zalane przez osoby korzystające z nielegalnego oprogramowania. Wydawca nic z tym nie robił, wprowadzając jedynie nowe skórki oraz coraz potężniejsze egzemplarze broni.
Przeglądając forum EnMasse Entertainment, trudno nie odnieść wrażenia, że pod skrzydłami nowego właściciela produkcja wreszcie wychodzi na prostą. Niemniej firma musi naprawić sporo błędów pozostawionych po poprzednikach. Trzymam za nią kciuki, bowiem Alliance of Valiant Arms było ciekawą alternatywą dla Counter-Strike’a: Global Offensive, jeśli chodzi o sieciowe strzelanki.
Zmian doczekało się również szalone Realm of the Mad God. Przez dwa lata grą zajmowała się firma Kabam, która zwyczajnie nie wykorzystała szumu medialnego wokół swojego tytułu. Nieco ponad cztery miesiące temu prawa do produkcji przejęło Deca Games. W ciągu trzech miesięcy zdążyło zlikwidować sporo błędów, zorganizować kilkanaście specjalnych wydarzeń, a ponadto wprowadzić kilka nowości. Co ciekawe, nawet gracze chwalą sobie to przejście, a to już o czymś świadczy. Jeśli zatem jesteście gotowi na niesamowitą przygodę z hordami przeciwników oraz zręcznościową walką, a do tego niestraszna Wam permanentna śmierć, to zapraszam do świata szalonego boga Oryksa.