DriveClub VR. Recenzje 14 gier na PlayStation VR!
Spis treści
DriveClub VR
Nie sądziłem, że na premierę PlayStation VR otrzymamy tak rozbudowaną grę, pod względem zawartości właściwie niczym nieustępującą standardowej wersji. Mamy tu dziesiątki samochodów i tras, grubo ponad dwieście pięćdziesiąt gwiazdek do zdobycia w celu odblokowania kolejnych imprez, a nawet możliwość zakładania klubów czy dołączania do już istniejących. Gdyby pozbawić tytuł dwóch ostatnich literek, byłaby to prawie ta sama pozycja, która od dawna bawi posiadaczy konsoli PS4. Wiemy jednak dobrze, że „prawie” robi dużą różnicę.
Żeby wszystko było jasne: graficznie wersja dedykowana urządzeniu PS VR jest brzydka jak noc listopadowa – w odróżnieniu od prześlicznego oryginału. Niska rozdzielczość potrafi wypalić gałki oczne. Wyobraźcie sobie, że w kokpitach aut ledwie da się odczytać cyferki na zegarach. Z powodu niewielkiej mocy konsoli trzeba było zrezygnować z fajerwerków graficznych. Ale wiecie co? Mam to gdzieś.
Pierwsze wrażenie – po wpakowaniu się do kabiny ferrari, mercedesa czy czego tam dusza zapragnie – jest nieziemskie. Jakbyśmy siedzieli w prawdziwym samochodzie. Można zajrzeć w dowolne miejsce, obrócić się do tyłu, w furach z kategorii open wheels sprawdzić nawet, jak pracuje zawieszenie. Półżartem powiem, że gdybym miał kiedyś wybierać jakiś drogi sportowy wózek, to – zamiast jeździć po salonach – wstępną selekcję wnętrz mógłbym przeprowadzić, nie ruszając się z fotela.
Gra pozwala wybrać rodzaj sterowania: zręcznościowy lub symulacyjny. Oczywiście ten drugi prezentuje uproszczony model jazdy, ale i tak poczujemy się, jakbyśmy sami pędzili bryką dwieście na godzinę. Tyle że zamiast wyczuwać nierówność nawierzchni i przyczepność opon, na co bardziej odjechanych zakrętach pokonywanych driftem dostaniemy co najwyżej nudności. No chyba że zaopatrzymy się w kierownicę z porządnym force feedbackiem.
Jeżeli nie odstręczy Was poziom graficzny ani gatunek gry, DriveClub VR wpisałbym na listę zakupów obowiązkowych. Tym bardziej że produkt ten nie kosztuje wiele. Czujcie się jednak ostrzeżeni.
EVE: Valkyrie
Uwielbiam kosmiczne naparzanki, od czasów kiedy moja Amiga raczyła mnie animacją o szybkości trzech klatek na sekundę w pierwszym Wing Commanderze. W tamtym okresie wyobraźnia potrafiła zdziałać cuda i te trzy klatki w zupełności wystarczały, by przed moimi oczami toczyła się wielka galaktyczna epopeja, w której dzielna załoga lotniskowca Tiger’s Claw stawiała czoła najazdowi bezwzględnych Kilrathi.
Każdy wie, że EVE Online to najlepsze MMO, które jednak próbowało kiedyś wyjść poza swoje ramy i nawet przeniosło nas do gatunku pierwszoosobowych shooterów. Na szczęście o tamtym wypadku przy pracy nikt już nie pamięta. Mimo to marka stara się zdobywać kolejne przyczółki, czego dowodem jest EVE Valkyrie. Gra, która w końcu pozwoli posiadaczom konsoli poczuć się tak, jakby faktycznie zasiadali za sterami kosmicznego myśliwca. Albo bombowca lub maszyny wsparcia, bo zastosowana taktyka walki musi różnić się w zależności od wybranego sprzętu. Przynajmniej w trybie multiplayer, który jest główną siłą napędową tego tytułu. Co prawda znajduje się tu i trening, i jakieś fabularne misje, ale to raczej niezbyt udany dodatek do faktycznej zawartości.
Mnie szczególnie przypadł do gustu tryb, w którym – po zajęciu określonego punktu w przestrzeni przez jedną z biorących udział w starciu drużyn – na jakiś czas opadają osłony wrogiego statku bazy i tym samym staje się on wrażliwy na ostrzał. Fajna zabawa, którą jednak nieco psują niezbyt duże lokacje, w jakich toczą się walki, a co za tym idzie – niewielki dystans podczas ostrzeliwania się.
Jak już się przyjęło, w potyczkach zdobywamy punkty, awansujemy na kolejne poziomy i pozyskujemy fundusze, za które odblokowujemy dodatkowe sloty na nowe statki, kamuflaże, ulepszenia etc. EVE Valkyrie jest tytułem przez dłuższy czas gwarantującym sporo niezłej jakości zabawy. Najlepiej przy pustym żołądku, aczkolwiek moje pierwsze, dość gwałtowne reakcje na wirowanie w przestrzeni szybko znacznie złagodniały, a po kilku rozprawach z przeciwnikiem zahartowałem się na tyle, że obecnie czuję się, jakbym jeździł taksówką po Nowym Jorku.