autor: Damian Pawlikowski
GoldenEye: Rogue Agent – PlayStation 2, Xbox, GameCube. James Bond 007 - najlepsze i najgorsze gry z agentem Jej Królewskiej Mości
Spis treści
GoldenEye: Rogue Agent – PlayStation 2, Xbox, GameCube
Jeszcze zanim Bobby Kotick stwierdził, że dobrze by było sięgnąć po portfele sentymentalnych graczy i wydać GoldenEye Reloaded na wszystkie wiodące konsole, prawa do marki Jamesa Bonda należały do EA Games, które jeszcze wcześniej przejęło pałeczkę od Nintendo. Od czasu pierwotnego GoldenEye 007 na N64 żadna gra z agentem MI6 nie odniosła podobnego sukcesu, co wyraźnie skłoniło ówczesnego wydawcę, by coś z tym fantem zrobić. Jak dobrze wiemy: „jutro nie umiera nigdy” – żądza pieniądza najwyraźniej również, bowiem zaledwie kilka miesięcy po premierze wystrzałowego Everything or Nothing na półki sklepowe trafił spin-off i zarazem oficjalny duchowy spadkobierca GoldenEye, o podtytule Rogue Agent. Tak naprawdę zbieżność nazw – poza oczywistą chęcią wzbudzenia zainteresowania nową produkcją – jest całkowicie przypadkowa, ponieważ tytułowe „złote oko” tym razem okazuje się nie rosyjskim satelitą, a... cybernetycznym wszczepem w kształcie gałki ocznej, którego nie powstydziłby się nawet Adam Jensen. Inna sprawa, że nosicielem owej zabawki był ktoś o wiele mniej pozytywny, a mianowicie były szpieg brytyjskiego wywiadu, który wraz z organem postradał zmysły i wskutek praktykowania destrukcyjnych działań szybko został wydalony z agencji. Pałający żądzą zemsty eksagent pokazał swoim byłym pracodawcom środkowy złoty palec i dołączył do armii Aurica Goldfingera, który miał o wiele mniej restrykcyjne podejście do korzystania z przemocy w pracy.
Powiedzcie mi, czyż nie brzmi to intrygująco? W założeniu tak właśnie miało być – walczenie po drugiej stronie barykady, spotkanie takich czarnych charakterów jak Dr. No, Ernst Stavro Blofeld czy Francisco Scaramanga, a w końcu zmierzenie się z samym 007 to zaiste kusząca i pobudzająca wyobraźnię wizja. Szkoda tylko, że ową fantazją nie wykazali się sami twórcy, przez co pod względem rozgrywki wyszedł im typowy i nieangażujący średniak. Jako zbuntowany tajniak (choć może bardziej pasowałoby tu określenie „żołdak”) biegamy po szarych lokacjach, strzelamy do fal tekturowych wrogów, a od czasu do czasu korzystamy z dwóch broni naraz czy jednej z czterech specjalnych umiejętności naszego złotego oka, np. hakując maszyny. Ponieważ nasz główny antybohater jest zepsuty do szpiku kości i żyje tylko po to, aby pozwolić innym umrzeć, za każdą niecną zagrywkę dostajemy dodatkowe punkty do finalnego wyniku. Branie zakładników, zrzucanie ich z wysokości, wykonywanie headshotów – wszystko to jest dodatkowo nagradzane, choć w zasadzie nie stanowi niczego szczególnego, zważywszy na fakt, co możemy robić we współczesnych grach, wcielając się w pozytywnych herosów (takie czasy). Wszystkie rozwiązania zaimplementowane przez twórców sprawdzają się nieźle, co jest w zasadzie największą bolączką tej gry – jest po prostu do bólu sztampowa. Czasem już lepiej wydać masakryczny gniot, o którym będzie się mówiło przez lata, niż kolejną szablonową strzelankę, która tylko narobiła smaku wszystkim wielbicielom pierwszego GoldenEye, a summa summarum okazała się nijaka.