10 rzeczy, które uratowały złe filmy przed katastrofą
Mało jest filmów, które miałyby same wady. Zawsze znajdzie się choćby jedna zaleta ratująca dzieło od zyskania miana kompletnej katastrofy. Te produkcje mogły być tragiczne, ale dzięki pewnym elementom stały się troszkę mniej złe.
Spis treści
Na świecie istnieje trochę filmowych paździerzy klasy B,C oraz Z przeznaczonych dla prawdziwych kinowych koneserów o skłonnościach masochistycznych. Beznadziejna jakość takowych produkcji staje się głównym powodem, dla którego chce się je obejrzeć, szczególnie w towarzystwie równie pokręconego kumpla. Paradoksalnie seanse tego rodzaju tworów mogą wywołać sporo radości na twarzach, przez co spędzony na ich oglądaniu czas nie będzie stracony.
Gorzej jest z filmami głównego nurtu, tzw. mainstreamu, na które oczekiwaliśmy z utęsknieniem, a okazują się co najwyżej godnymi pożałowania przeciętniakami bez ładu i składu. Wtedy jako odbiorcy mamy prawo zezłościć się na twórców i wyrazić swoje gorzkie rozczarowanie ich wątpliwym trudem włożonym w proces produkcyjny.
Niestety każdy rok przynosi ze sobą mnóstwo głośno reklamowanych hitów okazujących się zwykłym kitem, nienadającym się nawet jako tło do karmelowego popcornu. Można więc nimi gardzić, można je po prostu zignorować, my jednak postaramy się takowe filmy jakkolwiek… docenić. Nie zamierzamy zakłamywać rzeczywistości, ale spróbujemy wyciągnąć z produkcji powszechnie uważanych za słabe jeden bądź dwa pozytywy, które pomogły w przetrwaniu seansu. Bo na tym polega życie, nie? Na słodkim optymizmie i entuzjazmie.
Gwiezdne wojny: Część I – Mroczne widmo (Star Wars: Episode I – The Phantom Menace) – wyścig i Palpatine
- Co to: pierwszy z gwiezdnowojennych prequeli George’a Lucasa
- Rok premiery: 1999
- Reżyseria: George Lucas
- Gdzie obejrzeć: Chili, iTunes Store, Rakuten, vod.pl, Player, Canal+
Mroczne widmo z pewnością wyróżnia się na tle wszystkich pierwszych 6 części Star Wars, choć zdecydowanie nie na plus. Film wyróżnia się tym, że sprawia wrażenie filmu familijnego. Ponadto większość powolnej akcji odbywa się na leniwym Tatooine, gdzie jedyną odskocznią od nudy jest zrealizowany z rozmachem wyścig ścigaczy.
Mało w tym wszystkim intrygi politycznej, brakuje też zapadających w pamięć pierwszoplanowych postaci, bo –umówmy się – oprócz Qui-Gona i Obi-Wana nie ma na ekranie zbyt wielu charyzmatycznych postaci. Jest oczywiście Jar Jar Binks, ale tego pamiętamy nie dlatego, że go pokochaliśmy. To chodząca okropność, która przyjęła się tylko jako internetowy mem bądź podstawa do stworzenia jednej z najdziwniejszych teorii spiskowych w historii Star Wars.
Mimo wszystko miło jest zobaczyć w filmie młodsze wersje znanych już postaci. I choć po droidach typu R2-D2 czy C-3PO takowej różnicy wieku nie widać, tak z zaciekawieniem obserwuje się podstępne poczynania senatora (jeszcze nie imperatora) Palpatine’a, robiącego dobrą minę do złej gry. Aż dziwnie zobaczyć go uśmiechniętego i otwartego na znajomości, gdy oczami wyobraźni porównamy go sobie do tego zakapturzonego, obrzydliwego dziadygi.
I byłbym zwykłym ignorantem, gdybym nie wspomniał o jednej z najlepiej zrealizowanych oraz najbardziej emocjonujących walk na miecze świetlne – tej z Darthem Maulem. Wychodzi więc na to, że Mroczne widmo ma swoje momenty. Po prostu nie przekładają się one na satysfakcjonującą całość.
PALPATINE A SEQUELE
Choć Palpatine’a można spokojnie odebrać jako duży plus prequeli Star Wars, to sprawa ma się zupełnie inaczej w najnowszej trylogii, a konkretnie w części dziewiątej – Skywalker. Odrodzenie. Imperator staje się wtedy najbardziej absurdalną deus ex machiną, jaką widziałem. Próbuje znowu nastraszyć nas swoją potęgą, trudno się jednak na nią nabrać, jeżeli nie wierzy się w sens powrotu tegoż antagonisty.