Wiedźmin: Syreny z głębin pokazuje, że Netflix znowu popełnia ten sam błąd: niepotrzebnie zmienia dobry materiał źródłowy
Kolejne anime osadzone w świecie Wiedźmina dostało ode mnie niewielki kredyt zaufania - Zmorę wilka oglądało się nieźle. Niestety, Netflix tym razem bezpośrednio adaptował opowiadanie Sapkowskiego - i zrobił to po swojemu.
W ciągu kilku ostatnich lat kilkakrotnie mieliśmy okazję się przekonać, że Netflix niestety nie za bardzo wie, jak opowiadać historie osadzone w świecie Wiedźmina. Serial aktorski od drugiego sezonu zdecydowanie pikuje, a spin-off – Wiedźmin: Rodowód krwi – spotkał się z bardzo chłodnym przyjęciem. Jedynym w miarę sensownym podejściem do tego uniwersum wykazał się film animowany Wiedźmin: Zmora Wilka. Daleko mu wprawdzie do arcydzieła, a i poprzeczka nie była zawieszona zbyt wysoko, niemniej Zmora Wilka okazała się solidną produkcją, którą mimo wszystko przyjemnie się oglądało.
Dlatego gdy usłyszałem, że Netflix planuje stworzenie kolejnego anime osadzonego w świecie Wiedźmina, przy którym będą współpracowały te same studia: polskie Platige Image, Studio Mir i Hivemind, nadchodząca produkcja dostała ode mnie niewielki kredyt zaufania. Kiedy zaś ogłoszono, że scenariusz nowego filmu powstał na podstawie jednego z moich ulubionych opowiadań Sapkowskiego – Trochę poświęcenia, poczułem nawet pewną ekscytację. Wtedy byłem już przekonany, że będę się chciał z tym dziełem zapoznać, niezależnie od moich odczuć wobec wcześniejszych prób netflixowych adaptacji, które w większości przypadków nie były zbyt udane.
Wiedźmin i Aquaman wchodzą do karczmy
Jeśli oczekujecie czegoś, co przede wszystkim czerpie z opowiadania Trochę poświęcenia, to Syreny z głębin mogą Was mocno zawieść. Oglądając, da się bowiem odnieść wrażenie, że jest to bardziej adaptacja Małej Syrenki Disneya (czy wręcz Aquamana w wydaniu fantasy) niż dzieła Sapkowskiego. Oczywiście sam pisarz inspirował się Małą Syrenką (tą Andersena), bo jego opowiadanie to swoisty pastisz owej historii. U Polaka znajdziemy jednak głównie motyw romansu między człowiekiem i syreną oraz jej późniejszej przemiany. W filmie Netflixa dostajemy całe podwodne królestwo z jego politycznymi intrygami oraz morską wiedźmę o niecnych zamiarach, która próbuje wykorzystać naiwność dwojga zakochanych.
Tematycznie produkcja ta zaczyna się podobnie jak pierwowzór. Geralt i Jaskier są bez grosza przy duszy, co częściowo stanowi rezultat niezrozumiałego dla barda kodeksu moralnego wiedźmina. Na szczęście dostają zlecenie od króla, aby zbadać tajemniczą śmierć poławiaczy pereł w okolicy. Królem nie jest jednak znany z opowiadania bucowaty Agloval, tylko jego ojciec, który nie pochwala związku swojego syna z syreną Sh’eenaz. Kolejna różnica względem pierwowzoru dotyczy postaci Zelesta, który w opowiadaniu był nadzorcą poławiaczy pereł, a tutaj jest królewskim bękartem.
Tych rozbieżności występuje zatem naprawdę sporo, co samo w sobie nie stanowi jeszcze problemu. Opowieść filmowa rządzi się własnymi prawami, a to, co sprawdza się w opowiadaniu, niekoniecznie musi zadziałać w adaptacji. Grunt, żeby zachowany został duch pierwowzoru, a główni bohaterowie nie byli zupełnie innymi postaciami. Niestety, w Syrenach z głębin bywa z tym różnie.
Tym najbardziej wiernym oryginałowi elementem jest z pewnością powierzchowność Geralta, jego mrukliwość i uzewnętrznianie się z rozterkami moralnymi, czyli to, co tak dobrze znamy nie tylko z książek i opowiadań, ale też z gier i netflixowego serialu. Nie da się go tutaj z nikim pomylić, co w dużej mierze okazuje się zasługą głosu Jacka Rozenka, który na potrzeby tej produkcji powrócił do roli Białego Wilka. Całkiem nieźle oddany został także Jaskier, ze swoją niefrasobliwością i niechęcią do Yennefer. Dynamika między tymi bohaterami i ich ciągłe przekomarzanie się to zdecydowanie najmocniejszy punkt rzeczonej produkcji i trochę szkoda, że znalazło się na to w filmie tak mało miejsca. Mamy tu do czynienia ze zdecydowanie młodszą wersją barda, bliższą postaci znanej z serialu niż literackiemu pierwowzorowi. Jego wątek został też mocno pogłębiony względem opowiadania, dostajemy tu wręcz jego origin story, bo Bremervoord okazuje się jego rodzinną wioską. Szlacheckie pochodzenie naszego barda jest więc farsą, wymyśloną na potrzeby jego scenicznej persony, a Zelest i Essi to jego znajomi z młodości, choć akurat królewskiego bękarta Jaskier nie wspomina zbyt ciepło.
Co do Essi – zmiany poczynione w przedstawieniu tej bohaterki są w moich oczach największym problemem omawianej produkcji. Zawsze miałem poczucie, że była ona sercem opowiadania Sapkowskiego, a tutaj jest po prostu jedną z wielu postaci. Oraz obiektem westchnień Geralta, bo przecież taka opowieść nie może się obyć bez wątku romantycznego. Essi nie przypomina jednak w ogóle swojego pierwowzoru: tej inteligentnej dziewczyny, która daje się czasem ponieść emocjom, zwłaszcza w sferze uczuciowej. I na takim, a nie innym jej przedstawieniu cierpi też jej relacja z Geraltem i Jaskrem, bo została ona bardzo spłycona: nie ma tu przekomarzanek między bardami, a Geralt nie przeżywa rozterek wewnętrznych na tle swojego związku z Yennefer. Natomiast Essi traci całą wyjątkowość, stając się po prostu kolejną kobietą, którą uwiódł na swoim wiedźmińskim szlaku Geralt. Film traktuje ją jako jedną z kilku obecnych w tym serialu postaci drugoplanowych i damę w opałach, którą nasz wiedźmin musi w pewnym momencie ocalić z opresji, żeby podbić stawkę finałowej bitwy.
Wprowadzona w tej produkcji postać złoczyńcy, jakim jest morska wiedźma, to w zasadzie kalka z Małej syrenki. Zamiast Urszuli występuje Meluzyna, która ma trochę inną motywację niż jej disneyowski odpowiednik, ale posługuje się bliźniaczymi metodami. Podobieństwo jest mocno widoczne zwłaszcza w ostatnim akcie, którego szczegółów nie będę tutaj zdradzał. Powiem tylko, że śledząc ten wątek, widz może się poczuć jak „facetka”, która orientuje się, iż jeden z jej podopiecznych odpisał pracę domową od kolegi.
Dużo większą rolę niż w opowiadaniu odgrywają za to ryboludzie. Tam mieliśmy jedynie zarysowany wątek podwodnej cywilizacji, której wojownicy stanowią wyzwanie nawet dla doświadczonego wiedźmina, i tajemnicze podwodne schody, wedle legendy prowadzące do znajdującego się w głębinach miasta Ys. W filmie poza syrenami występują też trytony, pół ludzie, pół foki i inne stworzenia, a między podwodną cywilizacją i mieszkańcami Bremervoord dochodzi nawet w pewnym momencie do poważnego konfliktu.
Dla jednych rozwinięcie tego wątku będzie wadą, dla innych zaletą. Jako fan opowiadania jestem jednak trochę rozczarowany odarciem tej rasy z aury tajemniczości i rozdmuchaniem tej mimo wszystko dość kameralnej historii do tak spektakularnej skali. Jak już wspomniałem, filmy rządzą się swoimi prawami i z czegoś musiano zrezygnować. Kameralność została więc poświęcona na rzecz większej widowiskowości, która całkiem nieźle sprawdza się przy okazji stylistyki anime. Warstwa wizualna nie proponuje jednak nic nowego i nie pokazuje niczego, czego już nie widzieliśmy. Wiem, że niektórych ta kreska może mierzić, ja mam wobec niej raczej neutralny stosunek, ani mnie nie odrzuca, ani nie zachwyca. Wygląda nieco tanio i generycznie, ale nie miałoby to aż takiego znaczenia, gdyby historia się broniła. Niestety – tak nie jest.
Wyrób wiedźminopodobny
O tym tytułowym poświęceniu z opowiadania dużo się w filmie mówi, ale nie jest ono tematem przewodnim tej produkcji. Scenarzyści Netflixa po raz kolejny pokpili sprawę, niepotrzebnie modyfikując naprawdę dobrze napisany materiał źródłowy i wymyślając od zera niektórych bohaterów. Można byłoby to wybaczyć, gdyby szedł za tym równie dobry pomysł, ale jedyne, co ta opowieść ma do zaoferowania, to nieudolne kopiowanie motywów z innych, lepszych historii.
Syreny z głębin pozbawione są melancholii i aury tajemniczości, które były tak mocną stroną literackiego pierwowzoru, a co za tym idzie, pozbawione są również, nomen omen, głębi. Oglądając film, ma się poczucie obcowania z produktem – któremu, mimo solidnej jakości wykonania, brakuje duszy i który nie błyszczy na tle innych. I jest to kolejny raz, kiedy Netflix udowadnia, że nie rozumie, na czym polega fenomen przygód Białego Wilka i co wyróżnia je spośród innych uniwersów fantasy.
Jestem w stanie sobie wyobrazić, że dla kogoś, kto nie był wcześniej fanem wiedźmina i dopiero poznaje ten świat, Syreny z głębin będą miały niższy próg wejścia niż gra, serial czy książki i być może zachęcą do dalszego zapoznawania się z tym uniwersum. Jednak dla kogoś, kto czytał dzieła Sapkowskiego albo grał w gry „Redów” będzie to zapewne bardziej wyrób wiedźminopodobny niż pełnoprawny Wiedźmin.