Minecraft to kiepski film, ale udana adaptacja świata gry i chyba tak właśnie miało być
Filmowy Minecraft jest w sumie dokładnie tym, czego można było się po nim spodziewać. Jeśli lubicie humor typowy dla komedii z Jackiem Blackiem i znacie świat Minecrafta, jest szansa, że będziecie się bawili całkiem dobrze – jednak nie jest to dobry film.
W pierwszym odcinku genialnego (jak na razie) serialu The Studio Apple TV+ główny bohater, w którego wciela się Seth Rogen, mierzy się z zadaniem znalezienia reżysera do filmowej adaptacji marki Kool-Aid. Ten komentarz na temat współczesnej branży filmowej jeszcze kilkanaście lat temu nie znalazłby aż tak podatnego gruntu, ale obecnie, po sukcesie Barbie, kiedy czekamy na ekranizację gry planszowej Monopoly, jest bardziej aktualny niż kiedykolwiek wcześniej. I choć stworzenie filmu na podstawie Minecrafta nie wydaje się aż tak karkołomnym zadaniem jak kinowa adaptacja marki, której znakiem rozpoznawczym jest dzbanek oranżady burzący ściany z okrzykiem „Oh yeah!”, chyba mało kto wierzył, że to się może udać. Mowa przecież o pozbawionym fabuły sandboksie, którego głównym bohaterem jest Steve – awatar nieposiadający cech charakteru. Nie jest to szczególnie dobry fundament do opowiedzenia filmowej historii. Ktoś mógłby jednak stwierdzić, że równie słabe podstawy mieli twórcy Barbie albo osoby odpowiedzialne za The Lego Movie, a obydwie te produkcje zostały dość ciepło przyjęte zarówno przez widownię, jak i krytyków.
Udało im się to w dużej mierze dzięki całkiem nieźle pomyślanym scenariuszom, których twórcy popuścili wodze fantazji. Niestety – to, co było siłą tamtych obrazów kinowych, w przypadku Minecrafta jest głównym problemem. To fabuła, jakich wiele, napędzana przez zaprezentowany na początku filmu MacGuffin, którym jest błękitna, świecąca kostka przywodząca na myśl Tesseract z Avengersów. Umożliwia ona wejście do kanciastej krainy, w której doba trwa dwadzieścia minut, a drzewa można ciąć gołymi rękoma. Kiedy element kostki ulega zniszczeniu, portal, którym przybyli nasi bohaterowie, się zamyka i zostają oni uwięzieni. Na szczęście mogą liczyć na pomoc Jacka Blacka, czyli Steve’a, który zna ten świat od podszewki i wie, gdzie można odnaleźć brakujący element, umożliwiający otwarcie portalu na Ziemię.
Historia pędzi niczym kurzy jeździec
Film nie traktuje siebie zbyt poważnie i podobnie rzecz ma się z jego głównym bohaterem. Steve w wykonaniu Jacka Blacka jest właśnie taki, jakiego można by się spodziewać. Jeśli jesteście fanami tego aktora i jego charakterystycznego humoru, i tutaj powinien się on Wam spodobać. I nawet pasuje do tego filmu. Steve, który porzucił nudne, dorosłe życie, by oddać się temu, co kocha i co sprawia mu frajdę, to idealna rola dla kogoś takiego. Ekscentryczność Jacka Blacka całkiem nieźle kamufluje to, jak źle pomyślany jest ten bohater. Ktoś mógłby zażartować, że Steve z oryginału również pozbawiony był głębi i cech charakteru, więc może to po prostu dobrze oddana postać. Moim zdaniem jednak pełni on w filmie przede wszystkim funkcję narzędzia, które ma popchnąć wydarzenia do przodu, no i wywiązuje się z tego zadania poprawnie. Po samym Blacku widać też, że bawił się na planie naprawdę dobrze. I choć może aktorstwa za wiele tu nie ma, nie jest to też coś, co przeszkadzałoby w oglądaniu albo nie pasowało do całej reszty.
Zwłaszcza że Steve ma całkiem niezłą ekranową chemię z Garrettem, właścicielem sklepu z grami. Swego czasu mistrzem kultowej gry na automaty, który po latach wciąż żyje tym sukcesem, nie chcąc zaakceptować rzeczywistości. Jason Momoa sprawdza się w tego typu autoironicznych rolach naprawdę nieźle i tak też jest w tym przypadku. Garrett to najlepiej wykreowana postać w tym filmie, choć od jego stereotypowości aż zęby bolą. To typowy facet z kryzysem wieku średniego, który nie chce się pogodzić z tym, że życie poszło naprzód, a on został w tyle. Motyw, który był eksploatowany w kinie, zwłaszcza tym komediowym, już mnóstwo razy, w dużo lepszych filmach niż Minecraft. W tym przypadku mamy do czynienia z bohaterem, który wydaje się całkowicie pozbawiony autorefleksji. Kimś, kto nosi maskę macho, która opada w kryzysowych sytuacjach, ujawniając jego prawdziwe oblicze.
Wszystko to brzmi aż nadto znajomo, a Momoa nie wprowadza do tej formuły niczego nowego, na ekranie częściej irytując, niż bawiąc. Te zabawniejsze momenty zdarzają się przeważnie wtedy, gdy pojawia się na ekranie wraz z Jackiem Blackiem. Daleko im do komediowego złota, ale na taką produkcję jak Minecraft jest to absolutnie wystarczające i nawet największym sceptykom kilkakrotnie w trakcie filmu mogą się unieść kąciki ust. Zwłaszcza gdy dodamy do tego jeszcze cały wątek poboczny z postacią Jennifer Coolidge i villagera, który dostał się na Ziemię. Sekwencja ta jest niemal całkowicie oderwana od reszty fabuły, ale sprawdza się doskonale jako absurdalny comic relief i jeśli zapamiętam coś z tego filmu na dłużej, najprawdopodobniej będzie to właśnie ona.
Pozostałe postacie bardziej tu po prostu są, niż faktycznie mają coś do zrobienia. Szczególnie zawiodła mnie Natalie, którą gra Emma Myers. Jest jej tutaj tyle, co ocelot napłakał, a w scenach, w których się pojawia, nie ma zbyt wiele do zdziałania. Uważam, że nie wykorzystano potencjału tej aktorki, która przecież przy okazji Wednesday pokazała, iż ma trochę talentu komediowego. W tej produkcji gra jednak rolę tej najnormalniejszej, z którą widz teoretycznie powinien się jakoś utożsamiać. Sęk w tym, że trudno utożsamiać się z kimś, kogo przez pół filmu nie ma na ekranie. Nieco więcej miejsca poświęcono jej filmowemu bratu Henry’emu, który ma w sobie tę kreatywną żyłkę, co natychmiast dostrzega Steve. Sporym problemem w kinowym Minecrafcie okazuje się to, że trudno określić, kto tak właściwie jest tu głównym bohaterem. Steve to raczej ktoś w rodzaju mentora, Garrett ma najmocniej rozbudowany wątek, ale jest bardziej sidekickiem. Na chłopski rozum mogłoby się wydawać, że głównym bohaterem jest właśnie Henry, który na początku filmu dostaje prztyczka w nos za bycie „zbyt kreatywnym”, by wraz z rozwojem fabuły ta sama kreatywność, która wpędziła go w kłopoty, pomogła mu wyjść z tarapatów. Wszystko to zostaje jednak zaprezentowane w takim tempie, że nie ma czasu wybrzmieć. Ani widz, ani bohaterowie nie są w stanie poczuć konsekwencji działań postaci, w związku z czym po pięciu minutach zapominamy, że coś się w ogóle wydarzyło. A skoro już mowa o rzeczach, o których łatwo zapomnieć, muszę napomknąć o Dawn granej przez Danielle Brooks. Bohaterce, która zupełnie nic nie wnosi i której brak nie zmieniłby w tym filmie absolutnie niczego. To trochę podobny przypadek jak Emmy Myers, bo całkiem miło wspominam występ Brooks w Peacemakerze i trochę mi przykro, że rola, jaką przewidziano dla niej w scenariuszu Minecrafta, okazała się tak marna.
Nie dziwi mnie to jednak, gdyż i cały scenariusz jest marny i odtwórczy. To historia, jaką widzieliśmy już setki razy, co wydaje się trochę rażące w dziele, którego tematem przewodnim jest kreatywność. Szczególnie problematyczny jest pierwszy akt, w którym mamy bardzo słabo i stereotypowo zarysowane sylwetki bohaterów. W dużej mierze zostaje nam to podane w najbardziej prostacki sposób, w jaki można zaprezentować filmową ekspozycję, czyli z użyciem narratora z offu, którym jest Steve. Błyskawicznie dowiadujemy się, w jaki sposób Steve odnalazł wspomnianą kostkę, jak wyglądały jego początki w kanciastym świecie i poznajemy pozostałe postacie. Film od samego początku narzuca duże tempo, nie dając widzowi zbyt wiele czasu na poznanie bohaterów, ich sytuacji i otaczającego ich świata. W efekcie, kiedy już następuje pierwszy punkt kulminacyjny, a historia zaczyna się rozwijać, obserwujemy postacie, których losy nieszczególnie nas obchodzą. Każda z nich przechodzi tutaj jakąś drogę, ale nie jest to organicznie związane z filmowymi wydarzeniami. W przypadku części z nich nie czuć, że ta zmiana nastąpiła w wyniku tego, co przeszli – a jedynie dlatego, że wymaga tego scenariusz, no i również w związku z tym, że trochę dziwnie by wyszło, gdyby tylko niektórzy z nich wyciągnęli z tej przygody jakieś wnioski, a pozostali już nie. Historia pędzi niczym kurzy jeździec w pogoni za ofiarą. Te bardziej emocjonalne momenty nie mają przez to szansy wybrzmieć, co sprawia, że są puste i pozbawione głębi. Pod tym względem produkcja ta kojarzy mi się z polską Akademią Pana Kleksa, która miała bardzo podobny problem. Tam ten pacing był jednak tak zabójczy, że seans przypominał przeglądanie TikToka. W przypadku Minecrafta nie jest aż tak źle, ale wciąż ma się poczucie, że sceny po prostu następują po sobie, zamiast łączyć się w jakąś większą całość.
Jak zaadaptować taką grę jak Minecraft?
W przypadku tego typu produkcji trudno jednoznacznie stwierdzić, czy mamy do czynienia z udaną „adaptacją”. No bo w jaki sposób można zaadaptować lalkę, duńskie klocki albo sandboksa, w którym nie ma fabuły? W przypadku Minecrafta można co najwyżej zaadaptować świat, z którym obcujemy jako gracze. I jest to chyba jedyna płaszczyzna pozwalająca ocenić, czy przeniesienie realiów gry na ekran kinowy się udało, czy też nie. Gdyby oceniać filmowego Minecrafta tylko pod tym względem, byłaby to adaptacja idealna. Rekwizyty i scenografia zostały wykonane z ogromną dbałością o szczegóły. W jednej ze scen dostrzegłem nawet jeden z istniejących w grze obrazów. Są tu oczywiście obecne pewne fabularne kompromisy, jak chociażby to, co się dzieje, kiedy spojrzy na nas Enderman. Jednak są też momenty nawiązujące bezpośrednio do gameplayu i sposobów graczy na uniknięcie śmierci albo na generowanie jedzenia, a pierwszy dom wybudowany przez Steve’a to kloc zrobiony z dirta. Mamy tu też najstraszniejszego moba istniejącego w grze, którego nie chciałby spotkać żaden gracz, i tego typu mrugnięć okiem do osób znających Minecrafta od podszewki występuje tu całe mnóstwo. Dział odpowiedzialny za scenografię wykonał kawał doskonałej roboty, ożywiając ten świat. To jedyny w pełni udany aspekt tego filmu i mimo że wciąż pełno w nim CGI, szczególnie zauważalnego w scenach akcji, widać, że bohaterowie naprawdę wchodzą tam w interakcje z otoczeniem i że nie jest to wyłącznie green screen. Koneserzy klockowego świata rozpoznają też charakterystyczny motyw muzyczny, który kilkakrotnie pojawia się w tej produkcji.
Filmowy Minecraft jest w sumie dokładnie tym, czego można było się po nim spodziewać. To bardziej produkt niż film, a opowiadana w nim historia stanowi pretekst do bezwstydnego fanserwisu. Jeśli lubicie humor typowy dla komedii z Jackiem Blackiem i znacie świat Minecrafta, istnieje szansa, że będziecie się bawili całkiem dobrze mimo wielu problemów, jakie ma ten film. Ja bawiłem się zdecydowanie lepiej, niż mogłaby na to wskazywać ta recenzja, ale też byłem świadomy, jaki seans może mnie czekać. Dlatego wybierając się do kina, trzeba pamiętać, jaka jest grupa docelowa Minecrafta. To przede wszystkim propozycja dla dzieciaków, które nie będą aż tak bardzo zwracały uwagi na dziury fabularne, kiepsko wymyślone postacie i obecne w filmie banały. Nie usprawiedliwia to oczywiście jego mankamentów, bo przecież takie The Lego Movie miało tę samą grupę docelową, a było dużo lepszą produkcją. Minecraft jest jednak trochę innym przypadkiem, bo od początku miał być głupim filmem. Widać to już było na etapie trailerów czy też w doborze odtwórcy postaci Steve’a oraz samego reżysera. Jared Hess słynie przecież z ekscentrycznych komedii w stylu Nacho Libre czy Napoleona wybuchowca, więc dość oczywiste było, że obecny w Minecrafcie humor może wyglądać podobnie. Zresztą większość osób, które postanowiły wybrać się do kina, doskonale wiedziała, na co się pisze.
Nie widzę więc sensu w rozdzieraniu szat, że ten film okazał się tym, czym miał być od początku. Nie jest to dzieło najwyższych lotów, ale sam fakt, że udało mu się przyciągnąć do polskich kin rzesze młodych ludzi, jest moim zdaniem czymś dobrym. Pokazuje to, jak ogromna występuje nad Wisłą sympatia do tej gry, mimo upływu lat. A jeśli obejrzenie filmu zachęci kogoś do kupna Minecrafta, bo pewnie będą i takie przypadki – nie widzę w tym nic złego.