Recenzja 2. sezonu Arcane - artystyczne szaleństwo, rzemieślnicza dyscyplina i bardzo duże pieniądze
Wrócił najdroższy serial animowany. Na szczęście kasę, jaka poszła na Arcane, mądrze rozdzielono między animatorów i scenarzystów. Wprawdzie drobne potknięcia się tu i tam zdarzyły, ale to, co zobaczyłem, zwiastuje kolejny rozdział świetnej opowieści.
Chyba nie ma już co liczyć na to, że fani adaptacji gier wideo zastąpią fanów Marvela. Wszystkie te udane przeniesienia naszych ukochanych produkcji to zjawisko mniej jednorodne od kinowego serialu o superbohaterach – niemniej tak dobrze jeszcze nie mieliśmy. Filmy takie jak Sonic czy nowe Super Mario to przyjemne seanse, które nie przynoszą wstydu. Castlevania (przynajmniej ta pierwsza) przetarła szlaki jako piekielnie inteligentna konstrukcja. The Last of Us okazało się bardzo solidną adaptacją, Fallout dostarczył sporo zabawy, z kolei o Arcane mówili chyba wszyscy.
Mam takie dziwne przeczucie, że o drugim sezonie tego ostatniego też będą. Zwłaszcza że trochę się naczekaliśmy – serial pochłonął mnóstwo czasu i pieniędzy (na oba sezony wyłożono w sumie 250 milionów dolarów), ale wreszcie jest kolejna część. To ewolucja i sprytne ogranie znanych schematów, a nie rewolucja i szok; drugi sezon superprodukcji Netflixa sprawnie rozwija idee z pierwszej serii. Chwilami wręcz obłędnie dobrze, nawet jeśli zdarzają się też fałszywe nuty.
Platforma Netflix udostępniła nam przed premierą sześć z dziewięciu odcinków, a to całkiem reprezentatywna próba, jednak z oceną liczbową wstrzymam się, aż obejrzę całość. Spodziewajcie się aktualizacji tekstu po debiucie ostatnich trzech epizodów.
Czempioni Piltover
Zaczynamy tam, gdzie scenarzyści ostatnio zostawili zakładkę. Bohaterowie muszą zmagać się z konsekwencjami pewnych wyborów oraz tragedii, jakie wydarzyły się pod koniec pierwszego sezonu. Niemal każda z głównych postaci znajduje się w mrocznym miejscu, a potem kopie jeszcze głębiej. Oczywiście gra toczy się o duszę miasta Piltover, o los Zaun, a we wszystko mieszają się jeszcze siły Noxusa.
Na froncie mamy Jinx, Vi, Caitlyn i Jayce’a, zaś wokół każdego z nich orbitują postacie z rozmaitych znanych już frakcji oraz reprezentanci nowych sił, które debiutują w tym sezonie. Trzeba przyznać, że scenarzyści utkali precyzyjną siatkę powiązań, zależności i emocji, które ciągną naszych czempionów w bardzo różne strony. Każdy z głównych bohaterów błądzi, motywacje każdego z nich da się zrozumieć – i się w nie wciągnąć tak, by nie chcieć odchodzić od ekranu do końca seansu.
Osobiście najbardziej angażowałem się w teoretycznie najprostszy z wątków, czyli ten dotyczący Vi, choć i on jest konkretnie dociążony emocjonalne. Po prostu naszą bokserkę relatywnie łatwo traktować jako tę nieco prostszą, centralną postać, która stanowi główny barometr dla uczuć widza. Caitlyn skierowano na interesująco mroczną ścieżkę i nawet kilka momentów wytchnienia, jakich doświadcza w środkowych odcinkach, podszyte jest specyficznym pojmowaniem pozycji, którą szeryfka zajęła. Intryga polityczna zbudowana wokół tej postaci bywa do bólu przewidywalna i dość szybko da się rozgryźć, kto za jakie sznurki pociąga. Z drugiej strony wątek ten oparto na intensywnych i łatwych do zrozumienia emocjach.
Chwilami miałem tylko wątpliwości, czy twórcy nie pieszczą się za bardzo z Jinx i nie usprawiedliwiają za mocno tego, co wyczyniała poprzednio. To też złożona postać, może nawet bardziej od innych – w dodatku z ewidentnymi problemami psychicznymi – ale jednak sporo nabroiła, nawet jeśli zmusiły ją do tego okoliczności. W tych sześciu odcinkach dostała bardzo intrygujący – jeszcze chyba niedomknięty – „character arc” do przejścia, a wiele jej czynów jest niesamowicie spektakularnych, bo też ten serial musi utrzymywać wizualną intensywność na wysokim poziomie (w końcu to produkcja, która rzuciła wyzwanie Spider-Manowi: Into the Spider-Verse).
Niemniej ten wątek zostawia z minimalnym, malutkim zgrzytem światopoglądowym, jeśli nie dacie się złapać na punkowo-anarchistyczny fanserwis (też lubię Get Jinxed, a i zdarzyło mi się słynną ADC grać) – i to może minimalnie przeszkadzać. Z drugiej strony tu wszyscy są umoczeni po szyję, a opowieść o Jinx kanalizuje społeczny gniew spowodowany wykluczeniem. Więc może tak miało być. Może miało zgrzytać – w końcu punk i jego pochodne aż po thrash-metal to nie jest muzyka, która słynie z czystego brzmienia.
Szczypta science fiction w arcanepunku
Kołowrotek losu nieźle zakręci też Jayce’em, a w jego wątku najlepiej widać, na jak intensywny romans z klasyczną fantastyką zdecydowali się twórcy. Sytuacja naszego wcale-nie-Tony’ego-Starka mocno wiąże się z technologią i żywiołem Hextechu. Wątek ten potraktowano jak w ambitnym fantasy albo rasowym SF – Hextech (i inne techmagiczne siły rozsadzające Piltover) to nie tylko gadżet, który oferuje postaciom rozwój technologiczny i wzrost mocy.
To zjawisko, które wpływa na postrzeganie świata przedstawionego, kształtuje społeczeństwo, fascynuje, zachęca do dalszych naukowych odkryć, ale też wzbudza klasyczne dla gatunku pytania o granicę ciekawości. Hextech intryguje obcością i tym, jak nieodgadniona jest to siła. W pewien sposób staje się jeszcze jednym bohaterem opowieści. Miałem pewne skojarzenie z Arrival, mimo że to trochę inny kaliber. Wątek ten świetnie splata kwestie społeczne, etyczne i nadnaturalne, daje do myślenia, a przede wszystkim – wciąga i intryguje.
Pewnie, nie znajdziecie tu nic, o czym nie czytaliście w co ambitniejszych komiksach czy powieściach ani czego nie widzieliście w filmach SF. Generalnie to jednak ten segment fabuły, którego głębia wykracza poza emocjonalną. I ta głębia oraz prowadzony wewnątrz całej historii dyskurs nie spowalniają akcji ani odrobinę. Nieźle, jak na bajer wyciągnięty z gry, w której polujesz na kolejną pentę.
Poczucie cudowności towarzyszące obcowaniu z Hextechem i całym lore’em Arcane potęguje oczywiście strona wizualna, na którą poszły te miliony dolarów. I to po prostu widać na ekranie przez cały czas. Artyści perfekcyjnie operują kolorem. Gdy trzeba uderzyć w żałobne tony, na ekranie panuje szarość. Gdy odzywają się demony buszujące w umyśle Jinx, ekran przejmują migawki jak graffiti, które uciekło ze ściany. Z kolei obcowanie z Hextechem funduje podróż na koniec psychodelii i z powrotem, a sceny akcji to mistrzostwo żonglowania sztuczkami montażowymi – i emocjami bohaterów.
W jednym miejscu spotkało się artystyczne szaleństwo i rzemieślnicza dyscyplina oraz bardzo duże pieniądze. Ta zabawa montażem i perspektywą, rytmem, ciszą, spokojem i chaosem zapewni Wam naprawdę intensywny seans, sycący i różnorodny, ale też spójny. Każdy z tych zabiegów formalnych płynnie przechodzi w następny. Czasem epickość prezentacji potrafi zaburzyć to, jak postrzegamy daną postać (patrz: Jinx), ale zazwyczaj wizualia znakomicie służą opowieści. Satysfakcja gwarantowana.
Jakimś magicznym sposobem absolutnie współczesne nuty – pop, rock, electro, metal, punk i pochodne – nie wybijają z klimatu arcanepunku stojącego jedną nogą w fantasy. Podbijają jedynie intensywność i nośność historii, trochę jak srogie gitarowe łojenie w trailerach pierwszego Dragon Age’a. Nie wiem, czy za 10 lat będziemy postrzegać brzmienie Arcane tak samo, ale w nasze „tu i teraz” ta muzyczna drapieżność trafia idealnie.
Mają rozmach w tym Piltover
Naturalnie znajdziecie tu kolejną porcję światotwórczych smaczków i kreatywnie zremiksowanych motywów wyjętych z biografii postaci i lore’u League of Legends. Oczywiście w przypadku niektórych patentów autorzy pozwolili sobie na nieco swobody – mnie osobiście nie spodobała się lekka przeróbka wizerunku jednej z kluczowych postaci – ale zazwyczaj wychodzi to serialowi na zdrowie i podtrzymuje spójność opowieści.
To w ogóle zabawne, że tak czuła i tkliwa historia (kiedy akurat nie jest brutalna i depresyjna) powstała na bazie gry, która wywołuje tyle negatywnych emocji. Ba, opowieść funduje nawet niezłe catharsis za sprawą cliffhangera wieńczącego szósty odcinek. Te dostępne epizody (z dziewięciu przewidzianych) prezentują dość spektakularną konstrukcję, w której praktycznie cały czas mamy akcję, konflikty, tarcia i pchanie fabuły naprzód. Może nawet chwilami jest za szybko, ale z drugiej strony to bezpośrednie rozwinięcie wydarzeń z poprzedniej serii, a nie nowy rozdział startujący po miękkim resecie. Póki co ani fabuła, ani widzowie zadyszki raczej nie dostaną. Zdarzają się za to momenty autentycznie epickie i towarzyszy im wyładowanie potężnego ładunku emocjonalnego, pieczołowicie kumulowanego przez wiele odcinków.
Jedyne ryzyko tkwi w tym, że ta misterna konstrukcja budowana od początku sezonu może się w ostatnich odcinkach zawalić pod własnym ciężarem – albo też tajemnice i rozwiązania okażą się nie tak satysfakcjonujące, jak tego oczekujemy. Póki co niewiele na taki obrót spraw wskazuje, ale porozmawiamy, kiedy zobaczymy całość. Niemniej na razie jest bardzo dobrze i wszystkie znaki potwierdzają, że warto było czekać.