autor: Lindil
Zdarzenie w Stillwater
Jonathan Woods z trudem szedł przed siebie, przyginany do ziemi kolejnymi podmuchami zimnego wiatru. Plecak z zapasami, mimo że trzy razy lżejszy niż na początku podróży, ciążył niemiłosiernie, karabin przerzucony przez ramię kołysał się przy każdym kroku
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.
Lovienne podążała w kierunku gór, zawsze pewnie odnajdując właściwy szlak. Droga pięła się coraz wyżej, wiodąc ich wśród wszechobecnych lasów iglastych. Nie było im łatwo, z trudem przedzierali się przez zbite zarośla, polując na drobną zwierzynę, aby nie paść z głodu. Z biegiem czasu robiło się coraz zimniej, jednak czary skutecznie przed tym chroniły. Magia nie była wprawdzie receptą na wszystko, ale bez jej pomocy nie zdołaliby nawet zbliżyć się do przełęczy. Kiedy w końcu do niej dotarli, odczuli wielką ulgę. Największa przeszkoda została pokonana, droga prowadziła w dół, a od strony zielonych równin wiał ciepły wiatr, niosący zapach lata.
Wydawało się, że mogą zapomnieć o wszystkich problemach, że zostawili je w Stillwater. Jednak pewnego ranka okazało się że byli w błędzie. Obydwoje zamarli w bezruchu pośrodku polany, przez którą właśnie przechodzili. Trzy metry przed nimi z wysokich zarośli wyskoczył królik. Zwykły królik, jakich wiele stanowiło już podczas podróży ich obiad. Ten różnił się od nich jedynie kolorem sierści. Kolorem błękitnym. Nie mieli nawet czasu by ochłonąć, kiedy dokonała się jego zaskakująca przemiana. Sierść zmieniła barwę na brązową, uszy skurczyły się, wzrost stopniowo zwiększył do ponad dwóch metrów, a łapki osiągnęły długość równą niemal wzrostowi człowieka. Po kilku sekundach w miejscu, w którym stało malutkie zwierzątko, znajdował się ogromny potwór, wyposażony w kilkunastocentymetrowe szpony. Jonathan błyskawicznie chwycił swą towarzyszkę za rękę i rzucił się do ucieczki. Gnał przed siebie na złamanie karku, ciągnąc za sobą czarodziejkę. Gałęzie drzew boleśnie chłostały go po twarzy, niemal go oślepiając. Ciągle jednak słyszał ciężkie kroki, w zdecydowanie za bliskiej, odległości za plecami. Po kilku sekundach biegu wypadł z lasu na otwartą przestrzeń. Serce niemal zamarło mu w piersi, gdy zobaczył, że ziemia kilkanaście metrów przed nimi kończy się jak nożem uciął. Gdy dobiegł do krawędzi okazało się, że jest to kilkudziesięciometrowa, nieregularna skarpa. Z liną i odrobiną czasu pokonał by ją bez problemu. Teraz jednak nie miał ani jednego, ani drugiego. Szybko odwrócił się i zdjął z pleców broń, nawet zbyt przerażony by kląć. Kątem oka zobaczył, jak Lovienne przygotowuje się do rzucenia jakiegoś zaklęcia. Wtedy z lasu wybiegł potwór. Czarodziejka z głośnym krzykiem wyrzuciła ręce przed siebie. Jonathan z napięciem czekał na jakikolwiek efekt, nie stało się jednak nic. Jego towarzyszka zbladła jak płótno i cofnęła się jeszcze bardziej. Próbując opanować gwałtowne drżenie rąk uniósł karabin i wycelował starannie. Przypomniał sobie jak trenował na strzelnicy w Tarant. Był tam jednym z najlepszych, musiał trafić. Spokojnie pociągnął za spust. Nie stało się nic. Szybko spróbował jeszcze raz. Broń milczała jak zaklęta. Potwór zbliżał się coraz bardziej. Jedynym, co mógł zrobić, była próba użycia karabinu jak maczugi, jednak w walce z przeciwnikiem ważącym prawie tonę nie dawało to większych nadziei na zwycięstwo. Przerażony cofał się coraz bardziej. Po raz ostatni rozpaczliwie nacisnął cyngiel. Huk strzału rozdarł powietrze, a na ciemnym futrze drapieżnika wykwitła krwawa plama. Woods błyskawicznie odrzucił nieprzydatny już karabin i wyrwał z kabury rewolwer. Wymierzył z jednej ręki i posłał w głowę potwora sześć celnych kul, powalając go na ziemię.
Pośpiesznie załadował nowe pociski i z bliska strzelił ponownie, chociaż był już pewien zwycięstwa.
Dopiero wtedy odwrócił się. Jego towarzyszki nigdzie nie było widać. Powoli podszedł do krawędzi urwiska. Patrzył prosto przed siebie. Wiedział, że jego broń często odmawiała posłuszeństwa w obecności czarodziejki, a żeby przywrócić jej sprawność, musiał oddalić się od Lovienne na sporą odległość. A karabin jednak wystrzelił. Stanął nad przepaścią, nie mając odwagi spojrzeć w dół. W głowie echem odbijały mu się słowa jego przyjaciółki: „Nie pozwolę ci spaść”
Paweł „Lindil” Pacyn