autor: Lindil
Zdarzenie w Stillwater
Jonathan Woods z trudem szedł przed siebie, przyginany do ziemi kolejnymi podmuchami zimnego wiatru. Plecak z zapasami, mimo że trzy razy lżejszy niż na początku podróży, ciążył niemiłosiernie, karabin przerzucony przez ramię kołysał się przy każdym kroku
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.
Jonathanowi całkowicie odebrało mowę. Stał w miejscu, coraz bardziej czerwieniejąc na twarzy. Błękitny królik??? Przez trzynaście dni brnął przed siebie przez pustkowia żeby potwierdzić istnienie błękitnego...
- Jak to możliwe profesorze? – Zapytała z wielką ciekawością Lovienne – Jak stworzenie o wysokości ponad dwóch metrów jest w stanie tak radykalnie zmienić swoje gabaryty?
- Pani niestety nie posiada wykształcenia wystarczającego, aby zrozumieć chociaż podstawy tej wspaniałej metamorfozy. Dokonam topornego uproszczenia mówiąc, że zbędna materia jest w nie do końca jeszcze zbadany sposób ścieśniana i umieszczana w specjalnej tkance znajdującej się na grzbiecie królika.
- To naprawdę niesamowite! Niech pan chwilę na nas zaczeka, wrócimy z fotoaparatem z Towarzystwa, za pomocą którego uwiecznimy wygląd tego wspaniałego stworzenia!
Wykrzyknęła ciągnąc za sobą Jonathana. Szybko wyszli z chaty i pędem puścili się przed siebie. Biegli po śniegu nie patrząc na kierunek. Kiedy oddalili się już poza zasięg głosu od domu profesora czarodziejka zaczęła się śmiać. Śmiała się tańcząc i wirując w szaleńczym tempie.
- Błękitny królik! Oto twoja prawda! Oto twoja nauka! Oto twój obiektywizm i empiryzm! Ilu ludzi musiałoby go zobaczyć, aby wydać sprawiedliwy sąd? – Wyrzuciła w górę ręce, podrywając z ziemi, z pomocą prostego czaru, cały śnieg. – A wiesz, co jest najzabawniejsze Jonatanie? – Powiedziała nagle poważniejąc - Może jakiś wariacki królik rzeczywiście siedzi sobie w tamtej jaskini i wychodząc na łowy przybiera postać wielkiego futrzastego potwora. Może tak jest w rzeczywistości. Ale prawda jest taka, że nie ma błękitnych królików, więc nie ważne, czy jakiś gdzieś żyje, czy nie; takie zwierze nie istnieje! Tak jak twoja obiektywna nauka.
- Tak! Dobrze, wspaniale! Wygrałaś, nie musisz mi o tym mówić! Nic chyba nie ucieszyłoby cię bardziej, niż te brednie wariata, prawda? Okaż więc choć trochę łaski, i przestań wbijać mi kolejne noże. Strąć jedynie w przepaść, w której spokojnie będę mógł rozmyślać nad klęską wszystkiego w co wierzyłem. – Powiedział, z trudem odzyskując panowanie nad sobą. Lovienne podeszła do niego i z powagą ujęła jego dłoń.
- Nie martw się, nie masz czym. Człowiek uczy się przez całe swoje króciutkie życie, a ty po prostu nauczyłeś się o wiele więcej niż przeciętny. A swojej przepaści się nie bój. Nie pozwolę ci spaść.
Płatki śniegu wirowały w powietrzu i skrzyły się w promieniach słońca, opadając na ziemię. Jonathan stał bez ruchu, zbierając oszalałe myśli.
- Co więc mam robić? Wrócić do Tarant? Po co? Żeby zgnuśnieć wśród ścian uniwersytetu, albo zwariować jak Hippington?
- Nie. Możesz iść ze mną. Iść do Quintarry. Tam każdy znajdzie spokój i szczęście, wprawdzie jedynie subiektywne, ale takie zazwyczaj nam wystarcza. – Uśmiechnęła się serdecznie i odeszła kilka kroków na wschód.
- Teraz, natychmiast?
- A czemu nie? Czy coś cię tu trzyma? A może boisz się podróży? – Zaśmiała się ponownie.
Woods spojrzał na siebie. Strzelba na plecach, rewolwer na pasie, kilkadziesiąt naboi w ładownicy, zdecydowanie za cienka do górskich podróży kurtka i zapałki w kieszeni. A w perspektywie długa droga, zima, przełęcze pełne potworów oraz niebezpieczne lasy, wśród których podobno leżało miasto elfów. Ale co tam, całe życie podążał prostymi, wytyczonymi przez logiczne rozumowanie ścieżkami. I dokąd go zaprowadziły? Teraz więc pójdzie za kobietą, którą poznał zaledwie wczoraj, do jej tajemniczego miasta, co do którego nie było nawet pewności czy istnieje.
- Masz rację, całkowitą rację. Przekonajmy się, kto czego się boi. – Odparł wesoło.