autor: eJay
King Kong - recenzja filmu
Peter Jackson podjął się nie lada zadania. Zmierzenie się z legendą stworzoną w 1933 roku przez Meriana C. Coopera oraz Ernesta B. Schoedsacka, przy użyciu nowoczesnych środków technicznych wiązało się z dużym ryzykiem.
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.
Peter Jackson podjął się nie lada zadania. Zmierzenie się z legendą stworzoną w 1933 roku przez Meriana C. Coopera oraz Ernesta B. Schoedsacka, przy użyciu nowoczesnych środków technicznych wiązało się z dużym ryzykiem. Patrząc na ogromny budżet, o zbytnie przejaskrawienie banalnej z pozoru i ogranej historii uczucia między Piękną a Bestią nie było trudno. Bo przecież Jackson to twórca najbardziej widowiskowej trylogii filmowej, która osiągnęła spektakularny sukces na polu finansowym i zgarnęła wszelkie możliwe nagrody. Peter zawiesił sobie poprzeczkę nadzwyczaj wysoko. Bałem się, że przy King Kongu poprzeczka ta zostanie strącona na sam dół, co w przeszłości zdarzało się już wielu reżyserom. Jak się okazało, moje obawy okazały się zbyteczne, bo twórca Władcy jak nikt potrafi tworzyć emocjonujące i piękne widowiska.
Scenariusz kolejnego już remake’u oparto o najstarszą wersję. Konsekwencją tego jest przeniesienie historii do lat 30 XX wieku, konkretnie do Nowego Jorku. Tu bowiem wybucha wielki kryzys, zwiększa się bezrobocie, a biedni aktorzy chwytają się brzytwy, aby przeżyć. Dzięki temu poznajemy trójkę bohaterów, stojących na różnych stopniach w hierarchii społecznej. Ann Darrow to utalentowana, lecz biedna komediantka z teatru, która traci na dodatek pracę. Carl Denham jest podrzędnym reżyserem, posiadającym ambicję nakręcenia dzieła wybitnego. Jack Driscoll jako renomowany scenarzysta na biedę nie musi narzekać. Ich drogi splatają się podczas wyprawy na Wyspę Czaszek, gdzie Denham chce nakręcić swój kolejny film. Przedstawienie tych postaci zajmuje Jacksonowi ponad 40 minut, co nie jest zbyt dobrym posunięciem. W tym okresie nie dzieje się absolutnie nic ciekawego, a przeciętny widz może zwyczajnie usnąć. Jedyną atrakcją jest możliwość podziwiania świetnie odwzorowanego miasta tamtych czasów. Chylę czoła przed ekipą filmową, gdyż Nowy Jork bez drapaczy chmur, z masą starych samochodów i z archaiczną architekturą robi ogromne wrażenie.
Akcja rozkręca się dopiero na Wyspie Czaszek, gdzie Jackson pokazuje swój geniusz. Scena ze złapaniem załogi przez plemię zamieszkujące rejony murów przyprawiła mnie o dreszcze. A gdy starszyzna wymawia magiczne słowa „Tora Kong!” przed głową Ann, to miałem wątpliwości, czy aby na pewno kupiłem bilet na film przygodowy. Doskonale zbudowany klimat potęguje motyw porwania Pieknęj przez Bestię, który przedstawiony jest bezbłędnie. I na tym kończy się sielanka głównych bohaterów. Kolejne kilkadziesiąt minut to już czysta akcja, gdzie pole do popisu mieli głównie specjaliści od efektów komputerowych. Wraz z King Kongiem złamana została bariera między relacją żywy człowiek – CGI. I tu należy pogratulować Naomi Watts, która zagrała swoją rolę wręcz perfekcyjnie. Mając do dyspozycji jedynie niebieskie tło i szczątki dekoracji piękna aktorka udowadnia, że talent i odpowiednie dyrektywy reżysera pomagają przy braku partnera na planie. To nie udało się Lucasowi w nowych Gwiezdnych Wojnach, udało się natomiast Jacksonowi. Tak naturalnych zachowań wobec komputerowo stworzonej postaci jeszcze nie widzieliście.