autor: leo987
Recenzja NHL 95 - Ja po prostu kocham hokej na lodzie
„Mgła unosiła się nad lodem, kiedy zawodnicy, niczym duchy zaklętej armii, w ciszy zajmowali swe pozycje na lodzie. Stali nieruchomo, oczekując sygnału, który poderwie ich do ataku”
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.
Prolog
...Był rok 1994. Finały kanadyjsko-amerykańskiej ligii hokeja na lodzie NHL dobiegały końca. W ten wieczór, przybyli na mecz do Madison Square Garden Arena wielbiciele miejscowej drużyny, byli w doskonałych nastrojach. Ich zespół, New York Rangers, dowodzony przez Marka Messier'a, prowadził w finałach pucharu Stanley'a po pierwszych czterech meczach już 3:1 nad Vancouver Canucks.
Nikogo zbytnio to nie dziwiło. Wszak po zakończeniu rozgrywek w sezonie zasadniczym Rangers zajmowali pierwsze miejsce we Wschodniej Dywizji, oraz w całej Lidze, gromadząc na swym koncie 112 punktów. W drodze do finału pokonali uprzednio zespoły New York Islander's, Washington Capital's i New Jersey Devils.
Ich rywalom z Zachodu, drużynie z Vancouver, nie wiodło się najlepiej. Już na początku rozgrywek Play Off, trafili na silny zespół z Calgary. Kiedy wydawało się, że Płomienie zakończą rywalizację w siódmym meczu na swoją korzyść, prowadząc jedną bramką przed upływem regulaminowego czasu gry, Świstaki doprowadziły do wyrównania. O awansie do ćwierćfinałów zadecydować miała dogrywka. Walka na lodzie przypominała bitwę, a szala zwycięstwa przechylała się to na jedną, to znów na drugą stronę. I wtedy, grający z numerem dziesiątym, pozyskany w ubiegłym sezonie z CSKA Moskwa, młodziutki prawoskrzydłowy Paweł Bure, zdobył gola na miarę awansu. Po błyskawicznym rajdzie od linii niebieskiej, „Rosyjska Rakieta”, jak nazywali go sympatycy z Vancouver, oszukał bramkarza Płomieni i umieścił krążek w siatce.
Kolejne pojedynki z drużynami z Dallas i Toronto nie były już tak dramatyczne i zakończyły się już po pięciu spotkaniach.
Teraz na drodze Kanadyjczyków do Pucharu Stanley'a stali już tylko Nowojorczycy. Trzeba było wygrać dwa kolejne spotkania, by zachować szansę na zwycięstwo i doprowadzić do siódmego meczu...
Być może Ranger's byli zbyt pewni swego, a może to determinacja natchnęła prowadzony przez Trevor'a Linden'a zespół z Kanady, bo stał się cud i Vancouver wygrał najpierw mecz na wyjeździe, a później na swoim lodowisku. Po sześciu spotkaniach stan rywalizacji był więc remisowy i o tym, kto zdobędzie najcenniejsze w hokejowym świecie trofeum, zadecydować miała ostatnia bitwa...
Nad Nowy Jork nadciągały chmury, a słońce kryło się za horyzontem, gdy kibice obu drużyn zajmowali swe miejsca na trybunach lodowiska, ciekawi, jak zakończy się ten morderczy pojedynek. W drużynie miejscowych, obok kapitana Marka Messier'a, znajdowali się nie mniej sławni i utalentowani gracze, jak Adam Graves, Brian Leetch, Aleksiej Kowaljow, Steve Larmer czy kolega Wayn'a Gretzky'ego z Edmonton Oilers, Esa Tikkanen. Dostępu do bramki bronił prawdziwy tygrys - Mike Richter, którego interwencje zapierały dech w piersiach nawet najbardziej wybrednym malkontentom. Niepewni zwycięstwa, ostrzyli swe łyżwy i owijali plastrami kije w szatni, zbierając się w sobie przed decydującą rozgrywką.
A mieli się kogo obawiać. Po drugiej stronie czekali już na nich spragnieni walki, niczym rozwścieczone byki, gracze z Vancouver. Oni również mieli w swych szeregach takie gwiazdy, jak: Trevor Linden, Paweł Bure, Geoff Courtnall czy Cliff Ronning, gotowe zrobić wszystko, by sięgnąć po puchar.
Mgła unosiła się nad lodem, kiedy zawodnicy, niczym duchy zaklętej armii, w ciszy zajmowali swe pozycje na lodzie. Stali nieruchomo, oczekując sygnału, który poderwie ich do ataku. Błąkający się po trybunach szmer przypominał zawodzący wiatr, który był zwiastunem potężnej, czającej się w pobliżu nawałnicy.