autor: Shuck
Czarno-białe sny - opowiadanie SF
W piwnicy było ciemno i wilgotno. Wokoło stały drewniane skrzynki, niegdyś wypełnione butelkami. Nie było ich widać - jedynie zapach mokrego, butwiejącego drewna zdradzał ich obecność. Butelki zdradzał hałas, jaki powodowały przy najlżejszym ruchu nogi...
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.
W piwnicy było ciemno i wilgotno. Wokoło stały drewniane skrzynki, niegdyś wypełnione butelkami. Nie było ich widać - jedynie zapach mokrego, butwiejącego drewna zdradzał ich obecność. Butelki zdradzał hałas, jaki powodowały przy najlżejszym ruchu nogi. Jacek pamiętał, że były to skrzynki z butelkami domowego wina a nie co innego. Od czego innego głowa by go tak nie bolała. Z wolna, postękując podniósł się z zimnego klepiska. Głowę osłaniał rękami, by w coś nie uderzyć, ale nie śmiał dotknąć jej dłońmi. Też mogłoby zaboleć. Udało mu się wymacać kontakt na ścianie. Nacisnął go z ulgą, ale wcale nie zrobiło się jaśniej. Wilgoć przegryzła kable? Nacisnął jeszcze raz i jeszcze raz. Uderzył weń bezsilnie pięścią - rozległ się trzask pękającego plastiku i znowu zrobiło się nieznośnie cicho. Skądś, jakby zza pleców doszedł go plusk wody, ledwie słyszalny. Nie dokręcony kran. Boleśnie przypominający o parzącym z wysuszenia gardle i zdrewniałym języku. Jacek odwrócił się. Chwila poszukiwań po omacku i jego palce spoczęły na chłodnym, zaparowanym kurku. Zgrzytnął przegryziony rdzą metal; i nic się nie stało. Prawie nic, bo skapnęła jeszcze jedna kropla wody. Jakby ostatnia. To mało.
Gdzieś o parę kroków przed nim powinny się znajdować prowadzące do klapy schody. Przynajmniej zawsze tak było. Zrobił kilka kroków przy akompaniamencie roztrącanych butelek. Jak długo był tutaj? Tydzień na ogórkach, suszonej kiełbasie i mocnym, czerwonym winie. Może dłużej? Trafił rozpędzonym goleniem w coś twardego. Syknął z bólu i dorzucił przekleństwo, ale znalazł pierwszy stopień. Ponad nim kolejny i kolejny, razem dwadzieścia osiem. Tak jak zawsze. Dwadzieścia osiem stromych, drewnianych, lekko skrzypiących pod naciskiem schodków. Pewność, że jest ich tyle co zwykle uśmierzyła nieco jego niepokój, czy aby żona nie będzie mieć trochę mniej uczucia. Agata była piękną, wspaniałą kobietą z tych, co to mogły mieć każdego, a swym pojawieniem się wszystkim ocieplały spojrzenie. Ale została z nim. Nie puszczając ręką ostatniego stopnia, drugą sięgnął ku górze, do klapy. Pchnął mocno, lecz za słabo. Ktoś postawił na niej skrzynię? Durny dowcip. Pchnął ponownie i ponownie nieskutecznie. Jeszcze jedno przekleństwo znalazło swój moment. Podszedł nieco wyżej i skulił się pod sufitem cisnąc całymi plecami o deski. Rozprostował się angażując w ten ruch maksimum siły. Opór ustąpił i właz ruszył ku górze z rumorem osuwających się z niego kamieni. Przez powstające szpary błysnęły promienie słońca i oświetliły zapuchniętą, wybladłą i zdumioną twarz Jacka. W świetle zawirowały tumany osypującego się pyłu. Wparł się w klapę jeszcze mocniej, niepewność rodząca przestrach dodawała sił. Posypały się na niego drobne i większe kamyki. Wyjście z piwnicy stanęło otworem. Prawie, bo właz legł na nie dającej się usunąć kupce gruzu. Jacek dźwignął się na nogi i wyszedł na powierzchnię. Spodziewał się wyjść na podłogę, lecz znalazł się właśnie na powierzchni.
Wciśnięte w oczy dłonie zmniejszyły ból od rażącego słońca. Odjęte na powrót pozwoliły mu się rozejrzeć. Tak daleko jak tylko chciał. Po horyzont. Nic nie przesłoniło mu widoku na bezkresną równinę. Równinę pokrytą szarym pyłem, niewielkimi pagórkami gruzowisk, przepalonymi kikutami drzew. Przecież tam wszędzie roztaczało się miasto. Jedna z największych metropolii na planecie. Plątanina ulic rozdzielających niemal wspierające się o siebie wieżowce, a wokoło jaśniejący białymi ścianami budynków dywan przedmieść. I jego dom. A w nim jego żona. Miała na imię Agata. Nogi przestały go wspierać. Zniknęły. Opadł bezwładnie na przewrócony kawałek muru. I tak już został do zachodu słońca. Wpatrzony przed siebie.
* * *
Wieczorne niebo użyczyło swej purpury również Jackowi. Wyczekał, aż ostatni rąbek słońca skryje się za horyzontem i podniósł się na nogi. Przetarł twarz brudną ręką. Pragnienie stało się trudne do wytrzymania. Jego sąsiad, który pobudował się ledwie pół roku temu, otworzył niewielki sklep spożywczy. Magazyn urządził w przystającym do piwnicy garażu. Wiedział o tym. Nie raz późnym wieczorem szedł do niego po prośbie, gdy wszystko w okolicy było zamknięte, a w kredensie zabrakło herbaty. Wiedział też, że ten sąsiad mieszkał od północy. Jacek często zasiadał z żoną na tarasie skąd, popijając piwo, spoglądali na niewzruszoną Gwiazdę Polarną, zawieszoną tuż ponad jego dachem. Agata lubiła piwo.