autor: Shuck
Czarno-białe sny - opowiadanie SF
W piwnicy było ciemno i wilgotno. Wokoło stały drewniane skrzynki, niegdyś wypełnione butelkami. Nie było ich widać - jedynie zapach mokrego, butwiejącego drewna zdradzał ich obecność. Butelki zdradzał hałas, jaki powodowały przy najlżejszym ruchu nogi...
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.
Ruiny domu sąsiada pokrywała potłuczona czerwona dachówka. Co tu się wszędzie wydarzyło? Jaka wojna, jaka broń mogła dokonać takiego spustoszenia? Dlaczego on przeżył? Koniec końców upijał się w piwnicy nie w schronie. Odnalazł schody prowadzące pod dom sąsiada. Broniące wstępu do wnętrza drzwi wypadły z zawiasów, gdy je pchnął. Tutaj też wszystko pokrywał gruz. Pochodził z częściowo zawalonego sufitu. Strzaskane półki, zmiażdżone i potłuczone towary, wszystko przemieszane ze sobą. Dało się jednak znaleźć tu jeszcze sporo jedzenia. I coś do picia. W spieszących się rękach Jacka syknęła odkręcana butelka wody mineralnej. Łyk za łykiem cała jej zawartość spłynęła mu do gardła. Zakrztusił się. Resztką wody polał twarz. To też przyniosło ulgę. Odrzucił butelkę i rozejrzał się za czymś, co pozwoliłoby mu zabrać trochę jedzenia i wody na drogę. Dokądś. Znalazł plecak - nie mógł znaleźć lepiej. Właściwie tornister, kolorowy, szkolny. Sąsiad miał dwójkę dzieci. Napakował do środka kilka paczek herbatników, parę czekolad, kilka kartoników soku owocowego i parenaście paczek papierosów. Zapałki. Ani jednej butelki wódki. Wyszedł na powierzchnię. Cały czas rozglądał się za ludzkimi zwłokami. Strachliwie. Bał się, że jakieś znajdzie. Lecz nic, nawet strzęp skrwawionego ubrania czy bielejąca w zapadającym mroku kość nie wpadły mu w oko. To dobrze. Tak samo nie szukał ciała swojej żony. Też bał się je znaleźć. Ona i tak nie żyje. I zapewne została pogrzebana pod dywanem ruin. Jak dawno temu? Tydzień? Może dłużej.
Wyszedł na ulicę. Asfalt spękany jak błotniste koryto rzeki podczas suszy. Ruszył przed siebie. Towarzyszyły mu stojące po bokach wraki samochodów. Przepalone na wylot. Opalone z lakieru i nadtopione kawały metalu lśniły w blasku wschodzącego księżyca. W jednym z nich, stojącym w poprzek drogi, trzymał się kierownicy kościotrup kierowcy. Więc jednak tu, pod gruzami są ludzie. Miliony ludzi. Może nawet kilkanaście milionów. Zaskoczonych podczas pracy, zabawy, snu, kochania się. Jacek odwrócił się plecami do wraku i sięgnąwszy po papierosa połknął nim ogienek z zapałki. Przed nim rozwarła się ciemna gardziel prowadzącego do podziemi zejścia. Podszedł do prowadzących w dół betonowych stopni i przykucnął. Owionęła go fala chłodnego powietrza wydobywającego się ze środka. Przyjemnie chłodnego. Dopalił papierosa dławiąc się drapiącym go w krtań dymem. Pstryknął niedopałek w powietrze i począł schodzić.
Tam były trupy. Mnóstwo spalonych, wysuszonych, nie wydzielających żadnej woni ciał. Tu starali się skryć ci, których coś zastało na ulicach. Może był to wykluwający się na horyzoncie grzyb atomowy. Może coś innego. Podziemny kompleks sklepów też nie miał szczęścia przetrwać. Stopione szkło witryn pokrywało posadzkę zastygłym śluzem. Wnętrza wypalone do gołych ścian. I tylko zmasakrowane, niedopalone kościotrupy. Wszędzie dookoła. Starał się na nie nie patrzeć, lecz one same przyciągały wzrok. Patrz na nas. Ty żyjesz. My zginęliśmy. Wszyscy. Coś go zakłuło w okolicy żołądka. Targnął nim niezawiniony wstyd, który wskazał mu w ścianie korytarza wygięte stalowe drzwi, nadające się do ucieczki. Otwarte. Pociągnął je ku sobie. Zgrzytnęły i stanęły otworem odsłaniając wejście do przestronnej hali. Podziemny parking. Kilkupiętrowy. Może gdzieś tam w dole pozostał ktoś. Żywy. Poprawił sobie plecak i począł schodzić po pochylni. Wszędzie samochody. W dobrym stanie. Upchane jeden koło drugiego. Tragedia musiała wydarzyć się za dnia. Gdy wszyscy byli w mieście. Mężowie w pracy, żony na zakupach, dzieci w szkole.
Zatrzymał się przed arogancko lśniącym ferrari. Jakby wczoraj wyjechało z fabryki. Czerwone. Dumne. Tak samo nie pasujące do pozostałych smutnych samochodów, jak on nie pasował do świata umarłych. Obszedł je wokoło zaglądając do środka jak uczniak wracający po lekcjach. Jego stopa trąciła coś miękkiego. Spojrzał pod nogi. Wstrząsnął nim spazm dreszczy. Młoda dziewczyna odziana w sukienkę pod kolor swojego wozu. Nie spalona, nie zmasakrowana, a jednak nieżywa. Co ją zabiło? Promieniowanie? Czy on też niedługo umrze? W wyciągniętej ręce kluczyki. Nie zdołała dosięgnąć za życia do drzwiczek. Dokąd chciała uciekać? Przed czym zdawało jej się, że może uciec? Schylił się i wziął podane mu na rozwartej dłoni klucze. I zamknął jej szeroko otworzone oczy. Zastygłe bynajmniej nie w przerażeniu. Raczej to było zdumienie. Dziwne zdumienie. Otwierany zamek wydał cichy trzask. Wsiadł do środka. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się zasiąść na wyściełanych beżową skórką fotelach sportowego samochodu. Mimo woli, wbrew smutkowi, który starał się w sobie zachować, krew zaczęła mu żywiej krążyć. Znacznie żywiej. Odnalazł kluczykiem stacyjkę i zapalił. Maszynę ożywiły delikatne wibracje. Jej dwunastocylindrowe blisko pięćset koni mechanicznych zbudziło się do życia. Basowy pomruk. Jedyny możliwy. Dodał gazu. Konie zarżały wbiegając na wyższe obroty.