Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Hyde Park 27 września 2001, 10:12

autor: Alver

Dwóch to za dużo

Mam na imię Convard, imię to znaczy dokładnie tyle samo co moja osoba, czyli nic. Całe pięć tygodni podróżowałem przez Pustynne Morze, na północ, w kierunku małego miasta o nazwie Harfha’s, w towarzystwie człowieka, którego imienia nie znałem...
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.

Spójrzcie zatem na mnie. Nie na takiego, jakim jestem teraz, ale takiego, jakim byłem wtedy. Brudne, jasne włosy koloru pszenicy, skołtuniona, i jakby chaotycznie wyrośnięta broda tegoż koloru i pokryta kurzem gęba. Zaśliniony, w podartych łachach, pokaleczony, krwawiący i z tępym wyrazem oczu wlepionych w jeden, nieistniejący punkt. Oczy te, niebieskie i – niegdyś – podobające się kobietom teraz zamglone, jakby w gorączce, tuż nad nimi zmarszczone czoło mędrca, który w chwili obecnej siedzi przykucnięty, na własnych piętach i dłubiąc w suchej ziemi prawą ręką, bije się co chwila w twarz drugą. Z nosa mi cieknie, a z ust wydobywa się zwierzęcy warkot. Obok mnie zaś, leży poturbowany plecak podróżny z wybebeszonymi wnętrznościami, noszący wyraźne ślady ugryzień na skórze, z której jest zrobiony. Leży tak, na podobieństwo porzuconej przez dziecko zabawki. Zaprawdę, ciekawy widok. Słucham? Och, sami przecież chcieliście, abym wam o sobie opowiedział. Wina mamy dosyć, teraz zobaczymy, czy macie na tyle cierpliwości, żeby wysłuchać mnie do końca.

Mam na imię Convard, imię to znaczy dokładnie tyle samo co moja osoba, czyli nic. Całe pięć tygodni podróżowałem przez Pustynne Morze, na północ, w kierunku małego miasta o nazwie Harfha’s, w towarzystwie człowieka, którego imienia nie znałem. Wiadomym jest przecież, że samotna podróż przez owe, piaszczyste morze musi się skończyć tragicznie. Ucieszyłem się zatem, kiedy spotkałem go na swej drodze. On to zresztą wyszedł z propozycją, aby dalszą podróż odbyć wspólnie, zwiększając tym samym nasze bezpieczeństwo. Mimo, iż nie ufałem mu ani trochę, postanowiłem przystać na propozycję i – jak już mówiłem – ucieszyła mnie ona. Nie pytaliśmy się wzajem o imiona, gdyż wydawało się to zupełnie niepotrzebne. Rychło się jednak okazało, iż imię mojego towarzysza mogło być mi pomocne w dalszych poszukiwaniach jego osoby. Szukać go musiałem choćby po to, aby odzyskać swoje kosztowności, które tamten ukradł z moich sakw. Trzy niesamowicie duże diamenty, pięć doskonałych szmaragdów i dwa, podobno magiczne, a wiezione na zamówienie pewnego maga, białawe jadeity – za te jadeity zresztą, dostać miałem zapłatę wyższą niż to, co uzyskałbym ze sprzedaży pozostałych kamieni; chociaż dla mnie były to zwykłe, niespecjalnie ładne kamienie. Ale, kto rozumie magów? Tak czy inaczej, kiedy na granicy pustyni, zauważyłem zniknięcie towarzysza wraz z moim skarbem, poprzysięgłem mu zemstę. Wtedy właśnie wpadłem w tarapaty. Najwyraźniej wszystko sprzysięgło się przeciw mnie, a kłopoty musiały podążać za mną z wytrwałością godną sępa.

Nie wiem jak to się stało, że mnie złapał. Naprawdę jestem ostrożny i wręcz chorobliwie podejrzliwy wobec wszystkich i wszystkiego co znajduje się w pobliżu. Nie ufałem nawet swemu wierzchowcowi. Koń zresztą, zaraz po tym, jak zostałem schwytany uciekł co sił w nogach. Trudno, naprawdę dziwić się mu, sam postąpiłbym podobnie. Najczęściej bowiem schwytany przez Jaźniaka, najpierw morduje swych towarzyszy oraz cokolwiek co żyje i nie ucieka, a znajduje się w pobliżu. Dopiero potem ofiara bestii ma spore problemy. Oczywiście, mało kto wie cokolwiek o problemach schwytanego. Bo niby jak tu się czegokolwiek dowiedzieć, skoro osoba, która mogłaby dostarczyć istotnych informacji, nigdy jeszcze nie przeżyła trzech, czy nawet dwóch dni, nie mówiąc już o tym, że zupełnie nie można by się było z nią porozumieć? Nie cieszyłem się jednak z danej mi okazji, chociaż znany jestem z tego, że lubię zdobywać nowe doświadczenia. Znacznie bardziej jednak, lubię siebie jako istotę niezależną i, co najważniejsze, żywą. Ta moja ochota do pozostania wśród żywych musiała to spowodować. Albo niechęć do poddania się cudzej woli, której oczywiście nie ufałem w najmniejszym nawet stopniu. Być może, powodem była moja uparta żądza zemsty, na tym niewartym splunięcia łotrze, który ograbił mnie i uciekł tchórzliwie z łupem. Nie wiem. Wiem tylko, że Jaźniak walczył ze mną – czy raczej wyczyniał przeróżne harce w mojej głowie – już od pięciu dni, a jedyne co w tym czasie zyskał, to utrata władzy nad moją lewą ręką, którą to, jak tylko dano mi podobną możliwość, okładałem go po pysku. Satysfakcja, jaką czerpałem z podobnej czynności rekompensowała mi fakt, iż, prawdę powiedziawszy, był to mój pysk, który w normalnych okolicznościach byłby mi bardzo drogi.