autor: Alver
Dwóch to za dużo
Mam na imię Convard, imię to znaczy dokładnie tyle samo co moja osoba, czyli nic. Całe pięć tygodni podróżowałem przez Pustynne Morze, na północ, w kierunku małego miasta o nazwie Harfha’s, w towarzystwie człowieka, którego imienia nie znałem...
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.
Przez okres niewoli nauczyłem się, jako tako, rozumieć myśli bestii, która we mnie tkwiła. Dlatego, kiedy tylko Jaźniak pomyślał o odcięciu naszej wspólnej, lewej ręki, za pomocą mojego własnego miecza, postanowiłem temu zapobiec. Nie wyobrażam sobie wprawdzie, w jaki sposób chciałby tego dokonać, ale postanowiłem nie dać mu okazji na niezbędne próby. Byłem teraz całkowicie leworęczny, więc posługiwałem się tą kończyną zupełnie sprawnie. W chwili, gdy w mojej – czy też naszej – głowie powstał plan amputacji, podsunąłem mu do rozważenia kwestię wykrwawienia się na śmierć. Bydlę głupie nie było i zdawało sobie sprawę, że kiedyś mnie opuści, a okres pięciu dni, jakie ze mną już spędził, powinien być uznany za światowy rekord w tej dziedzinie; jakkolwiek by ją nazwać. Podejrzewam, że obudziło się w nim coś na kształt ambicji co nie pozwalało mu mnie tak prostacko wykończyć – przynajmniej, nie bez zastanowienia. Okres wahania wykorzystałem najlepiej jak tylko mogłem dysponując jedną zaledwie kończyną. Możecie mi wierzyć, że niewiele wtedy można! Byłem gorzej niż związany. Tak czy siak, Jaźniak zastanawiał się co tu począć, a ja mu w tym czasie gwizdnąłem miecz, do którego całkowicie już straciłem zaufanie. Przy założeniu oczywiście, iż będąc raczej kiepskim szermierzem, kiedykolwiek mu ufałem.
Wiecie jak spogląda się na świat będąc schwytanym? Pewnie nie, powiem wam zatem. Perspektywa się zasadniczo nie zmienia, zmianie ulega natomiast intensywność kolorów – stają się bardziej soczyste – oraz prędkość widzenia, o ile takie określenie funkcjonuje w środowisku medyków, magów, czy jakimkolwiek, które zajmuje się podobnymi zagadnieniami. Ciężko mi to wyjaśnić, ale polega to mniej więcej na tym, że kiedy Jaźniak obraca twoją głową, wszystko wokoło się rozmazuje. Patrząc przykładowo na drzewo i zaraz potem odwracając wzrok w kierunku skał, widzisz ciągle drzewo, na które następnie nakładają się owe skały. Drzewo traci ostrość, a skały ją zyskują. Obrazy nakładają się tak jeden na drugi, podobnie jak ziarenka piasku w klepsydrze, po pewnym czasie nie jesteś już pewien, na co w zasadzie patrzysz. Zatem, kiedy Jaźniak porusza się szybko, nie jesteś w stanie stwierdzić co się dzieje. Właśnie dlatego nie opiszę wam tego, co się działo po tym, jak tylko uchwyciłem miecz i odsunąłem go jak najdalej od swojego niedawnego tułowia; nastąpiła bowiem cała seria gwałtownych ruchów, a świat przed oczami całkowicie mi się rozmazał. Poczęliśmy się bowiem okręcać wokół wspólnej osi, a mój gość próbował wszelkimi sposobami odebrać mi zdobycz. Mówię wam, jeśli miałbym to oglądać z boku z pewnością uśmiałbym się do łez, musiałem wyglądać jak zwariowany tancerz pozbawiony muzyki.
Po chwili spoglądałem już w przepaść. Szarpiąc się ze mną, Jaźniak najwyraźniej wyłożył się na ziemię, a moja ręka, boleśnie uderzając o zbłąkany kamień, wypuściła ostrze z dłoni. Szczęście w nieszczęściu, że oręż spadł prosto w oczekujący na niego, jak wygłodniały wilk na jagnię, rwący nurt rzeki – jakieś dwieście stóp niżej. Poczułem jęk zawodu, który rozległ się w mojej głowie, a zaraz potem nadeszła myśl o ukaraniu mnie w sposób, jaki z pewnością by mi się nie spodobał. Jaźniak podniósł nas na nogi i uszykował się do skoku niczym zając samobójca. Widać postanowił zakończyć całą zabawę tu i teraz. Sytuacja się jednak skomplikowała. Poczułem swoją prawą nogę! Teraz miałem nad nią władzę. Oczywiście wykorzystałem to natychmiast i podwinąłem ją pod siebie. Jak tylko to zrobiłem, zapewne z powodu zaskoczenia, nasze ciało przewróciło się na bok, a ja nie tracąc czasu odepchnąłem się od krawędzi najdalej jak tylko mogłem, przy czym, podczas tej czynności, musiałem wyglądać podobnie do wyrzuconej na brzeg ryby. Spowodowało to tylko tyle, że obróciliśmy się w miejscu jak młyńskie koło i teraz nie patrzyłem już w przepaść, a na niedalekie, kolczaste krzaki co mi jednak wystarczyło. Jaźniak zawył i próbował przy pomocy pozostałych mu jeszcze kończyn podciągnąć się do krawędzi i rzucić nas w przepaść. Lewa noga niezdarnie rozgarniała piach i kamienie, spodnie się przetarły, a z rozdartej skory popłynęła krew. „Dobrze mu tak” pomyślałem nie zastanawiając się zupełne nad faktem, iż w rzeczywistości to moja noga i powinno być mi jej żal. Nic to nie pomogło, ale Jaźniak nie ustawał w staraniach – cóż za uparty stwór!