autor: Alver
Dwóch to za dużo
Mam na imię Convard, imię to znaczy dokładnie tyle samo co moja osoba, czyli nic. Całe pięć tygodni podróżowałem przez Pustynne Morze, na północ, w kierunku małego miasta o nazwie Harfha’s, w towarzystwie człowieka, którego imienia nie znałem...
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.
Przez kilka chwil zdawał się tak uważać, ale w końcu zorientował się, że to moja sprawka, iż jemu tak się wydaje – naprawdę, to najbardziej zwariowana rzecz, jaka mi się w życiu przytrafiła! nie dziwcie się więc, że ciężko mi to wszystko opisać. Kiedyś, wędrując po Północnych Szczytach – doprawdy, nie wiem, co mnie tam zaciągnęło – prócz piekielnego mrozu i kilku lawin śnieżnych, natknąłem się na barbarzyńców. Mieli oni pewną rozrywkę polegającą na tym, że jedna grupa mężczyzn trzymała jeden koniec liny, a druga grupa, drugi koniec. Niby nic. Jednak pomiędzy nimi, na owej linie, zawieszano czerwony kawałek materiału, a na ziemi narysowano dwie, równoległe do siebie krechy, w odstępie około dwóch stóp, w taki sposób, że czerwona szmata znajdowała się dokładnie pomiędzy nimi. Jeśli jednej grupie udało się przeciągnąć tą szmatę za kreskę, po stronie, na której stali, to taka grupa wygrywała i rozchodzili się aby pić i lać się po łbach. Dlaczego o tym wspomniałem? Otóż podobna rywalizacja rozpoczęła się w mojej głowie, od momentu, kiedy to postanowiłem świadomie walczyć o niezależność. Podsuwałem Jaźniakowi pewną myśl, on starał się ją rozproszyć i podsuwał mi własną, która zacierała ślad po tej pierwszej – mojej myśli. Siłowaliśmy się zatem w milczeniu. Nie byłem już pewny co jest moimi myślami, a co nie. Mój przeciwnik miał zapewne podobne problemy. Atakowaliśmy się tak nieustannie przez jakiś czas, którego nie jestem w stanie określić, gdyż zatraciłem, podczas tego pojedynku, poczucie nie tylko czasu, ale i istnienia w ogóle. Różnica pomiędzy naszym pojedynkiem, a barbarzyńską zabawą – oprócz, rzecz jasna, miejsca rozgrywki – była taka, że każdy z nas starał się nie tyle przeciągnąć jakąś myśl na swoją stronę, ale wręcz przeciwnie, wepchnąć ją na wrogą stronę w taki sposób, żeby przeciwnik nie mógł – czy też raczej, nie zechciał - się jej pozbyć. Analogicznie do tych barbarzyńców, jeśli któraś strona wylądowała na ziemi nie była już w stanie walczyć. I w końcu, udało mi się. Przestały do mnie napływać myśli Jaźniaka; w ogóle przestałem go czuć. Było tak, jakby stracił przytomność. Euforia, jak mnie opanowała był wręcz obezwładniająca, z niejakim trudem zwróciłem swoje rozszalałe myśli ku nieposłusznej nodze i...
...stało się. Odzyskałem panowanie nad lewą nogą, a Jaźniak – jak tylko otrząsnął się po niedawnej przegranej – poddał się rozpaczy. Było już jasne, że z tego pojedynku nie wyjdzie zwycięsko. Jego smutek przeszedł częściowo i na mnie, zatem nie radowałem się tak, jak uczyniłbym to w innych okolicznościach. Rzecz jasna, najbardziej niezależna część mojej osobowości rozpływała się wprost ze szczęścia; jej radość i przygnębienie potwora wywołało u mnie nastrój zrównoważony, ni to szczęścia, ni to smutku. Dzięki temu mogłem zupełnie jasno rozumować, o ile jest to w ogóle możliwe kiedy ma się w głowie obcą świadomość, która siedzi tam na kształt ciernia wbitego w takie miejsce, gdzie nie łatwo po niego sięgnąć. Szybko zatem stwierdziłem, że od Harfha’s, po przekroczeniu granicy Pustynnego Morza, dzieli mnie około trzech dni pieszej wędrówki. Udałem się zatem – w przybliżeniu – na północ, mając nadzieję, że żadna inna bestia nie napadnie mnie po drodze. Nadzieja była jak najbardziej uzasadniona biorąc pod uwagę fakt, że większość stworzeń śmiertelnie boi się Jaźniaków, zatem, jak tylko go wywęszą powinny dać mi spokój. Trudno się jednak wędruje, jeśli nie widzisz dokąd w zasadzie zmierzasz, a głową ciągle kierował Jaźniak, który w najmniejszym nawet stopniu nie zamierzał ułatwiać mi zadania. Zasłaniał nam oczy, odwracał głowę w bok, pochylał się w przód – tułów niestety też był jego – w tył i ogólnie starał się obrzydzić mi życie. Miałem go poważnie dosyć. Jakoś jednak szedłem w kierunku – jak już mówiłem – mniej więcej północnym, sprawiając wrażenie jakbym złamał sobie gdzieś kark, kiedy zdarzyła się kolejna rzecz, która niezmiernie mnie ucieszyła. Pamiętacie zapewne, jak mówiłem, że Jaźniaki nie lubią zimna? To najszczersza prawda, ale nie cała – jak się okazało. One go nienawidzą i boją się straszliwie.