autor: Alver
Dwóch to za dużo
Mam na imię Convard, imię to znaczy dokładnie tyle samo co moja osoba, czyli nic. Całe pięć tygodni podróżowałem przez Pustynne Morze, na północ, w kierunku małego miasta o nazwie Harfha’s, w towarzystwie człowieka, którego imienia nie znałem...
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.
W końcu Jaźniak ponownie się zmęczył i zaprzestał prób uszkodzenia mnie przy pomocy pozostałych mu jeszcze kończyn i zębów. Ogarnęło go przygnębienie, a co za tym idzie i mnie było po części przykro; chociaż ta część mnie, która była niezależna od samego początku całej zabawy, śmiała się w kułak z problemów pasożyta i dopingowała mnie w walce o wolność. Tak, byłem rzeczywiście rozbity. Dodatkowo martwił mnie fakt, iż podczas tych pięciu ostatnich dni, Jaźniak nie specjalnie troszczył się o potrzeby swojej nowej siedziby – prawdę powiedziawszy był strasznym bałaganiarzem. Nie miałem złudzeń co do moich ulubionych spodni. Dziękowałem jednak wszystkim bogom za brak węchu; cholerny stwór nie miał bladego pojęcia o potrzebach fizjologicznych i nie przejmował się nimi w najmniejszym choćby stopniu. Pił i jadł niewiele, jak podejrzewam bardziej z ciekawości niż z wyraźnej potrzeby. Ot, taki sposób na spędzenie wolnego czasu; wyciągał coś z mojego plecaka, wąchał jakby nieufnie i wpychał sobie do gęby – różne różności; suszone mięso, czerstwy chleb, kilka listów jakie obiecałem doręczyć adresatom w Harfha’s, czasem nawet jakąś część plecaka, którą przeżuwał z zaciekawieniem i zostawiał w końcu własnemu losowi. Mojemu ciału było zapewne lepiej niż podczas pobytu na pustyni, ale i tak niezbyt dobrze; dawno już nie było rozpieszczane, postanowiłem więc to zmienić jak tylko nadarzy się ku temu okazja. Szansa na to zdawała się być coraz to bardziej realna, w co nie byłem gotów uwierzyć w momencie schwytania przez Jaźniaka – teraz jednak po kilku dniach walki i wyraźnych sukcesach w tym boju, sytuacja się zmieniła. Drań wyczuł mój dobry nastrój i pewnie zacząłby coś podejrzewać gdyby nie fakt, że i jemu humor się poprawił.
Do tej pory, wszystko działo się samo z siebie, a ja pożytkowałem swój czas głównie na filozoficzne rozważania dotyczące śmierci i Tamtej Strony, którą to stronę miałem – jak mi się wydawało – rychło odwiedzić. Zachęcony jednak dotychczasowymi sukcesami w walce z Jaźniakiem, postanowiłem osiągnąć coś świadomie. Skoncentrowałem się zatem najlepiej jak tylko mogłem. Nie miałem bladego pojęcia o tym, co należy robić w podobnej sytuacji, nikt zresztą na moim miejscu nie miałby o tym pojęcia. Skoncentrowałem się zatem na swojej lewej nodze i począłem do niej przemawiać... Tak, mówiłem do niej w myślach, łajałem, chwaliłem, wspominałem przeszło trzydzieści lat wspólnego życia, żaliłem się jej, wyrażałem zrozumienie dla faktu, że nie chciała mnie już słuchać – ogólnie zachowywałem się jak wariat. Noga jednak pozostawała niewzruszona. Zareagował za to mój przeciwnik. Nie wiem, czy zaniepokoiłem go swoim szaleńczym zachowaniem, godnym prawdziwego berserkera, czy może uznał moje szaleństwo za swoje i się przestraszył, w każdym razie poczułem coś jakby zapytanie; Jaźniak wysłał macki swojego rozumu w kierunku interesującego go problemu i starał się wybadać całą sprawę. Naszła mnie myśl, że powinienem tego zaniechać. Już miałem zrezygnować ze świadomej walki o swoje ciało, kiedy zrozumiałem – sam nie wiem jak – że myśl o rezygnacji z podobnych zamierzeń została mi złośliwie podsunięta. Zapewne, gdyby tego nie zrobił sam zrezygnowałbym po pewnym czasie. Teraz jednak, moje zaangażowanie wzrosło. Ponownie skoncentrowałem się na nodze, a mój towarzysz po raz drugi starał się mnie zniechęcić. Tym razem jednak zaparłem się i nie chciałem zrezygnować z podjętej próby, sam nawet posłałem mu myśl, żeby dał mi spokój, bo to i tak nic mi nie da.