autor: Adamus
Pozdrowienia z Norwegii
Bergen przywitało nas deszczem, ale byłem na to przygotowany. Jeszcze przed wyjazdem koledzy mnie ostrzegli, że pada tu przez 280 dni w roku, więc szybko wyjąłem z torby kurtkę przeciwdeszczową i od tamtej pory rzadko się z nią rozstaję.
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.
Coś mnie podkusiło i niedawno zmieniłem pracę (w zasadzie to „coś” to kasa, więc chyba tylko do siebie mogę mieć pretensje). Jako, że nowy pracodawca w umowie wyraźnie sobie zastrzegł, że mogę zostać wysłany poza granicę Polski, to w zasadzie nie byłem zbytnio zdziwiony, gdy prawie od razu kazano mi spakować walizki i szykować się na wyjazd do Norwegii. Trochę w swoim życiu się najeździłem, a i wcześniej dobre pół roku spędziłem poza krajem, za tak zwanym „chlebem”, jednak w Skandynawii jeszcze nigdy nie byłem (no może poza przejazdem przez Danię). Ciekawy byłem niezmiernie, jak też objawi mi się ta mityczna kraina wikingów, tajemniczych fiordów, które to jakoby po obłaskawieniu z ręki jedzą i dobrze wszystkim znanych (chociaż chyba raczej z opowieści, niż z widzenia) trolli.
Pożegnałem łkającą rodzinę (tu chyba trochę się zapędziłem, wyraźnie bowiem było widać, że cieszy ich możliwość dopchania się do mojego nowego komputera – Oblivion ma swoje prawa) i zapakowałem się do busa, który miał mnie zawieść na lotnisko w Berlinie. Po drodze przeżyłem sceny rodem z filmów gangsterskich, kiedy to po przekroczeniu granicy nagle zajechały nam na autostradzie drogę dwa samochody z napisem ZOLL i zostaliśmy zatrzymani, a następnie wywleczeni z pojazdu (no powiedzmy poproszeni o wyjście). Dalej przetrząśnięto nam bagaże i z kilku wyciągnięto niezłą ilość kartonów z papierochami. W dalszą drogę wyruszyliśmy lżejsi o sporą dawkę nikotyny i dwójkę smętnych przemytników, których razem z kartonami zapakowano do jednego z samochodów.
Sam lot był całkiem przyjemny, nie licząc tego, że ten samolot, którym leciałem do Oslo, był wyjątkowo ciasny i do dziś mnie coś łupie w kolanach. Na szczęście następny z Oslo do docelowego Bergen był już zdecydowanie większy i nawet udało mi się w nim nastawić powgniatane wcześniej łękotki. Niestety, akurat trafiło mi się miejsce przy oknie na wysokości luku bagażowego i po wylądowaniu z przerażeniem obserwowałem, jak obsługa używa naszych bagaży do gry w koszykówkę, a co trzecia z walizek przy tej zabawie ląduje z taśmy prosto na ziemi (bagatela to tylko jakieś 2,5 metra). Miałem przed oczami, co też się dzieje z moją dozwoloną do przewozu ilością alkoholu, którą nieopatrznie w tejże walizce umieściłem i ciarki mi chodziły po plecach (na szczęście jak się później okazało, nic się mojej Finlandii nie stało – w końcu też była ze Skandynawii, najwyraźniej się przyzwyczaiła).
Bergen przywitało nas deszczem, ale byłem na to przygotowany. Jeszcze przed wyjazdem koledzy mnie ostrzegli, że jest to miejscowość z największą na świecie amplitudą opadów i że pada tu przez 280 dni w roku, więc szybko wyjąłem z torby kurtkę przeciwdeszczową i od tamtej pory rzadko się z nią rozstaję. Miejscowość, w której wylądowałem, jest drugim co do wielkości miastem w Norwegii, liczy około 250.000 mieszkańców (razem z wszystkimi okolicznymi wioskami :-P) na styku Morza Północnego i Norweskiego. Nazywane jest bramą do fiordów (może wreszcie jakiegoś uda mi się złapać), i położone malowniczo na stromych stokach wokół wcinającego się wszędzie w ląd morza.