Vancouver 2010: The Official Video Game of the Olympic Winter Games - recenzja gry
Vancouver 2010 to kolejny produkt, który próbuje przenieść atmosferę Zimowych Igrzysk Olimpijskich na ekran monitora. Czy po latach niepowodzeń jego twórcom udało się wreszcie wybić ponad przeciętność?
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
XXI Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Vancouver rozpoczną się za niespełna dwa tygodnie, a my już teraz możemy poczuć atmosferę wielkiego sportowego święta dzięki grze komputerowej, która do tej imprezy nawiązuje. Produkt został opracowany przez Eurocom Entertainment Software – firmę szczególnie nam bliską, gdyż to właśnie ona zaproponowała w Beijing 2008 alternatywną wersję Mazurka Dąbrowskiego, niemającą nic wspólnego z oryginałem. Biorąc pod uwagę fakt, iż rzecz to dla Polaków niezwykle istotna, czym prędzej donoszę, że dzielni deweloperzy z Wielkiej Brytanii tym razem spisali się na medal i znaleźli w Internecie odpowiednie nagranie! Kontrowersje wokół hymnu nie będą nam już więc spędzać snu z powiek, możemy zatem zająć się samą grą, która – wybaczcie, że uprzedzam fakty – tradycyjnie pozostawia wiele do życzenia.
Każdy, kto rozpocznie przygodę z Vancouver 2010 od przejrzenia głównego menu, szybko dojdzie do wniosku, że prezentuje się ono wyjątkowo ubogo. Produkt oferuje zaledwie trzy warianty rozgrywki, przy czym pierwsze dwa (Trening i Igrzyska Olimpijskie) są bliźniaczo do siebie podobne. Poza wyborem nacji (tylko 24 narody spośród 83 biorących udział w prawdziwych Igrzyskach!) nie znajdziemy tutaj również jakiejkolwiek opcji zaawansowanego tworzenia zawodnika. Na ogół kreacja bohatera w grach sportowych nie ma dla mnie znaczenia, ale akurat w Vancouver 2010 okazałaby się zbawienna, o czym przekonacie się podczas rywalizacji o olimpijskie złoto. W trakcie gry nasz podopieczny pozostaje zupełnie anonimowy, a przydzielane mu losowo modele wywołują momentami uśmiech politowania. Czarnoskóry skoczek narciarski z Polski? Zdaję sobie sprawę, że w życiu wszystko jest możliwe, ale naprawdę, istnieją jakieś granice dobrego smaku.
W Vancouver 2010 anonimowy jest nie tylko prowadzony przez gracza bohater, ale również jego przeciwnicy. W zmaganiach zawsze bierze udział tylko czterech zawodników i choć jest to oficjalny produkt wykorzystujący olimpijskie logo, w grze nie uświadczymy żadnych nazwisk, nie tylko prawdziwych, ale nawet tych poprzekręcanych bądź zmyślonych! Twórcy najwyraźniej doszli do wniosku, że zamiast rywalizacji z Simonem Ammanem czy Bode Millerem, zadowolimy się niewiele mówiącymi określeniami CPU SUI i CPU USA. Otóż nie, bo radość z pokonania z takich sportowców jest zerowa.
Marnie przedstawia się też sama rywalizacja. Produkt nie oferuje czegoś takiego jak kwalifikacje – gracz wykonuje po prostu jedną lub dwie próby i na podstawie osiągniętego wyniku ustalana jest jego końcowa pozycja. W Vancouver 2010 nie ma opcji obejrzenia występu innych sportowców, więc w przypadku słabszych startów, nie można sprawdzić, jak np. w danej konkurencji radzi sobie jej zwycięzca. Oczywiście trafiają się dyscypliny, w których wszyscy zawodnicy ścigają się jednocześnie (np. short track), ale te akurat można policzyć na palcach jednej ręki.
Denerwujące jest również to, że dzieło firmy Eurocom całkowicie wypacza sens rywalizacji. Jeżeli np. w połowie slalomu zorientujemy się, że nie uda się go nam wygrać, to możemy śmiało ponowić próbę, bo krążki srebrne i brązowe nie mają tu żadnej wartości. Złoto de facto również nie, ale za najcenniejszy kruszec przyznawane jest przynajmniej Osiągnięcie. Szkoda że gra nie prowadzi żadnych wewnętrznych statystyk – wówczas zdobywanie medali czy poprawianie wyników miałoby jakiś urok. A tak jestem skłonny założyć się, że większość z Was zapomni o danej konkurencji, kiedy tylko uda się Wam zdobyć Achievement. Tak było w moim przypadku, choć do łowców Osiągnięć zaliczyć mnie nie sposób.
Nieco lepiej na tle tego wszystkiego wypadają poszczególne konkurencje, choć tutaj autorzy również mogli się bardziej postarać. Wśród czternastu konkursów przeważają te związane z narciarstwem – mamy ich bowiem aż dziewięć, przy czym siedem koncentruje się na przejechaniu trasy z punktu A do B (zjazd, supergigant, slalom specjalny, slalom gigant, zjazd na snowboardzie, równoległy slalom na snowboardzie i skicross). Oprócz tego dostępne są nieco bardziej skomplikowane sporty: skoki narciarskie i skoki akrobatyczne. Listę zamykają dwie konkurencje short trackowe (500 i 1500 metrów), bobslej (ślizg dwójek), skeleton i saneczkarstwo (jedynki). Szkoda, że zabrakło biegów narciarskich, a przede wszystkim budzącego dużo emocji biathlonu. Vancouver 2010 nie ma również w ofercie żadnej gry zespołowej, choć w tym przypadku może to i lepiej, bo jeśli np. hokej miałby zostać zrealizowany słabo, to wolę, żeby w ogóle go nie było.
Sterowanie powinno przypaść wszystkim do gustu – po kontakcie z Vancouver 2010 nikomu nie odpadną kciuki, bo bezsensowne walenie w przyciski ograniczono do absolutnego minimum. Gra na klawiaturze wymaga solidnego treningu i nie jest zbyt komfortowa, zwłaszcza gdy zachodzi konieczność kontrolowania kilku klawiszy jednocześnie (short track). Wspomniane niedogodności sprawiły, że bardzo szybko przerzuciłem się na pad – nie dość, że rozgrywka stała się dużo przyjemniejsza, to na dodatek zacząłem osiągać zdecydowanie lepsze rezultaty.
Jeśli nudzą Was samotne zmagania, zawsze możecie spróbować sił w starciu z innymi, maksymalnie trzema, użytkownikami. Grać można przy jednym komputerze, o ile posiada się odpowiednią liczbę dodatkowych kontrolerów lub przez Internet – Vancouver 2010 w wersji pecetowej korzysta z usługi Games for Windows LIVE, więc obsługa trybu multiplayer jest banalnie prosta. Co prawda próby znalezienia chętnego mogą skutecznie zniechęcić do gry, ale jak się w końcu uda, to emocje gwarantowane. Zabawa nabiera rumieńców również podczas wspólnej rozrywki przy jednym „blaszaku”. Rywalizowanie z innymi ludźmi jest znacznie przyjemniejsze niż z bezpłciowym komputerem, na dodatek można na bieżąco śledzić poczynania uczestników konkursu. Gra oferuje funkcję podzielonego ekranu w dwóch lub trzech konkurencjach, w pozostałych trzeba niestety cierpliwie czekać na swoją kolej.
Po nabraniu doświadczenia w poszczególnych dyscyplinach można zmierzyć się z trzecim i ostatnim wariantem rozgrywki. Wyzwania, bo tak nazywa się ów tryb, to zestaw trzydziestu niezwykle interesujących zadań, w których należy ukończyć zawody, spełniając ściśle określony warunek. Przykład? Proszę bardzo. W jednym z wyzwań trzeba zjechać ze stoku możliwie jak najszybciej. W niektórych punktach trasy mierzona jest prędkość narciarza, a na mecie z uzyskanych wartości wylicza średnią. Jeśli uda się przekroczyć określony na starcie próg, zadanie zostaje zaliczone. W przeciwnym wypadku zjazd trzeba powtórzyć i tak do skutku. Poszczególne wyzwania prezentują różny poziom trudności, a niektóre z nich są naprawdę hardcore’owe. Przyznam szczerze, że to właśnie te zadania sprawiły mi największą satysfakcję podczas gry w Vancouver 2010 i żałuję, że autorzy nie pokusili się o ich większą liczbę.
Na koniec kilka słów na temat oprawy audiowizualnej. Od strony graficznej produkt prezentuje się przyzwoicie, choć oczywiście nie uświadczycie tutaj żadnych fajerwerków. Twórcy bardzo fajnie oddali uczucie prędkości, towarzyszące pokonywaniu trasy w szaleńczym tempie. Dla wielbicieli ekstremalnych przeżyć przygotowano nawet widok z perspektywy pierwszej osoby, który jeszcze potęguje to wrażenie. Jeśli chodzi o dźwięk, to już tak dobrze nie jest. Wynajęcie fachowych komentatorów sportowych do tak prostej gry nie miało sensu, więc nieustannie towarzyszy nam muzyka. Otrzymaliśmy aż dwadzieścia pięć utworów rockowych, wszystkie prezentujące niezbyt wysoki poziom, zatem ostateczny efekt jest raczej średni. Nie mam żadnego problemu z szybkim, energetycznym, gitarowym graniem, ale w tym przypadku muzyka (no, poza nielicznymi wyjątkami) raczej mnie drażniła niż pompowała adrenalinę do żył. Zupełnie nietrafiony wybór.
Jak ogólnie wypada Vancouver 2010? Moim zdaniem, średnio. Gra ma zarówno dobre, jak i złe strony, ale tych drugich jest zdecydowanie więcej. Gdyby twórcy pokusili się o rozbudowany tryb kariery, większą różnorodność konkurencji i nieco lepiej przemyślane podejście do tematu szeroko rozumianej rywalizacji, mógłby to być bardzo przyzwoity produkt. A tak znów mamy do czynienia ze zrobionym na kolanie przeciętniakiem, którego sprzedaż napędza logo Igrzysk Olimpijskich. Mam olbrzymimi sentyment do gier prezentujących sporty zimowe od chwili, w której zobaczyłem Winter Games, ale mimo upływu ponad dwudziestu lat, nadal nie mogę doczekać się tytułu, który dałby mi tyle samo frajdy, co pamiętne dzieło firmy Epyx. Może w 2014 roku będzie lepiej.
Krystian „U.V. Impaler” Smoszna
PLUSY:
- ciekawy i wciągający tryb wyzwań;
- bardzo dobre sterowanie w poszczególnych konkurencjach, nieprowadzące do kalectwa;
- potrafi dostarczyć sporo emocji w trybie wieloosobowym.
MINUSY:
- te same trasy na dłuższą metę stają się nudne;
- momentami fatalna fizyka, co widać podczas upadków narciarzy;
- brak trybu kariery i możliwości personalizacji zawodnika;
- brak nazwisk prawdziwych sportowców;
- mała różnorodność dostępnych konkurencji, zbyt wiele zjazdów na nartach;
- nikła zachęta do rywalizacji o medale;
- niezbyt porywająca muzyka.