autor: Krzysztof Gonciarz
The Beatles: Rock Band - recenzja gry
The Beatles: Rock Band jest historycznym wydarzeniem. Jest to bez wątpienia najpełniej i najlepiej wykorzystana licencja, jaka trafiła w ręce twórców gier.
Dziewiąty września 2009 to wielka data w historii popkultury. Na ten dzień przypadła premiera reedycji wszystkich płyt zespołu The Beatles – pierwsze „odświeżenie” tej twórczości, odkąd trafiła ona na płyty kompaktowe w roku 1987. Na tym nie koniec. W tym samym dniu swój światowy debiut zaliczyła gra, w przypadku której najbardziej zadziwiający jest fakt, że w ogóle zaistniała. The Beatles: Rock Band jest historycznym wydarzeniem. Pierwszy raz utwory Fab Four trafiają do obrotu cyfrowego i stają się przy okazji interaktywne. Najdroższa muzyczna licencja w historii wszechświata zostaje pokonana przez Electronic Arts, MTV Games i Harmonix. Branża gier wideo przełamuje kolejną barierę.
The Beatles: Rock Band jest bez wątpienia najpełniej i najlepiej wykorzystaną licencją, jaka trafiła w ręce twórców gier. Z jednej strony mamy gigantyczną machinę marketingową, z drugiej kameralny, iście rodzinny charakter zaplecza powstawania gry. Inicjatywa wyszła od Dhaniego Harrisona – syna George'a. Paul McCartney i Ringo Starr pojawili się na jednej scenie w trakcie konferencji Microsoftu na E3. Yoko Ono zgłosiła animatorom poprawki co do ruchu gałek ocznych Johna Lennona. Olivia Harrison pomagała odtworzyć ruch sceniczny swojego zmarłego męża. Giles Martin, syn producenta Beatlesów opracował miksy na potrzeby gry i przy okazji odkrył fragmenty dialogów zespołu ze studia, które nigdy wcześniej nie ujrzały światła dziennego. Pewnych rzeczy nie da się po prostu kupić, markować marketingiem. A ta gra od początku do końca sprawia wrażenie, że ktoś *chciał* ją zrobić, promować, doskonalić. Nie dlatego, że się opłacało – dlatego, że jest to prezent dla setek milionów ludzi na świecie.
Jeśli chodzi o rozgrywkę, ta odsłona Rock Band nie różni się w zasadzie od poprzednich. Mechanika działania jest prawie dokładnie taka sama, a jedyna znacząca różnica tkwi w obsłudze mikrofonów. Możemy podłączyć aż trzy jednocześnie, przy czym jeden służy głównemu wokalowi, dwa pozostałe – chórkom. Kto zna muzykę Beatlesów, ten wie, jak idealne jest to rozwiązanie. I to nie tylko w odniesieniu do wesołej twórczości pierwszego, niewinnego okresu. Zabawa staje się jeszcze bardziej zespołowa, a nasza znajomość utworów zostaje poddana ciężkiej próbie (nie sposób ot tak grać na instrumencie i jednocześnie śpiewać bez miesięcy/lat podśpiewywania piosenek Beatlesów pod nosem).
Harmonie wokalne są największym wyzwaniem, jakie znajdą w tej grze weterani Guitar Hero/Rock Band. Ogólnie bowiem poziom trudności jest dużo niższy niż w poprzednich częściach obu tych serii – szczególnie porównanie do Guitar Hero jest ciekawe, bo tamtejszy „Hard” to tutaj mniej więcej „Expert”. Ale wiecie co? Ta gra nie sprzyja nerwowemu szarpaniu strun i katorżniczemu zaliczaniu kawałków na 100%. Bardziej chodzi o trans, muzyczny spektakl i – ponad wszystko – wierność oryginałowi. Na ścieżkach instrumentów nie znajdziemy dźwięków dodanych na siłę.
W grze zawarto 45 piosenek, które stanowią sensowny przekrój z 6 lat życia największego zespołu popularnego w historii. Wszystkie utwory (poza jednym – The End) są odblokowane już na samym początku, ale dla pełnego doświadczenia możemy je przejść w trybie kariery. Zaczynamy go w liverpoolskim klubie Cavern, by następnie odwiedzić nowojorski Shea Stadium oraz tokijski Budokan. W Internecie na temat każdego z tych koncertów znajdziecie niemałą dokumentację, więc nie musicie brać na wiarę, że wybór jest nieprzypadkowy. Zgodnie z historią, Beatlesi następnie przestają grać koncerty i zamykają się w studiu Abbey Road, by tam w spokoju eksperymentować z dźwiękami i narkotykami. Miejsce koncertowych wizualizacji, typowych dla serii, zajmują wtedy psychodeliczne wizje, inspirowane różnorakimi wytworami genialnego umysłu Lennona i spółki. Ostatni koncert ma oczywiście miejsce na dachu budynku Apple Corps w Londynie.
Można narzekać na liczbę utworów – jest dużo mniejsza niż ta z Guitar Hero 5 (85 utworów). Nie oszukujmy się jednak: to, co ostatnimi czasy Activision robi ze swoimi grami, woła o pomstę do nieba i w świetle bezpłciowych, wypełnionych na siłę playlist tylko GH: Metallica jakoś się broni. Tutaj natomiast nie mamy ani jednego kawałka, który wyraźnie odstawałby od reszty (no, OK, jest Yellow Submarine, którego wykonanie było jedynym zalatującym żenadą momentem 5-godzinnego przechodzenia gry ze znajomymi). Ja akurat poczułem się usatysfakcjonowany, a końcówka „She's so heavy” to dla mnie największe growe uniesienie ostatniego roku. Ale odstawiając nawet indywidualne gusta na bok, mówimy o muzyce cholernych The Beatles. Z ich twórczości nie da się ułożyć składanki, która zadowoli każdego. Na szczęście już niedługo pojawią się kompletne albumy w formie DLC. Oby były tak dopracowane jak materiał umieszczony na płytce.
Gra ma doprawdy niesamowitą oprawę wizualną. Słowo „niesamowita” bywa używane lekkomyślnie, ale w tym przypadku momentami aż ciężko uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. I nie chodzi oczywiście o poziom stricte technologiczny, ale o warstwę artystyczną. Wyjątkiem może być tylko intro oraz outro, które mogłyby śmiało pretendować do Oscara za najlepszy film krótkometrażowy. Dzieła sztuki. Ale wracając do samej gry – w pierwszym etap kariery cyfrowe wersje Fab Four (kreskówkowo-realistyczne) dają absolutne koncerty, wystrzeliwując w eter trzyminutowe pociski, pod którymi ugina się czasoprzestrzeń. Szalone fanki wypluwają płuca, tłumy szaleją, a chłopcy niewinnie gibią się do rytmu. Jeszcze nigdy cyfrowy tłum nie był tak porywający i autentyczny. To raz. Dwa – to audiowizualny teatr doznań w zaciszu Abbey Road, gdzie z każdym kolejnym akordem pogrążamy się w krainie celofanowych kwiatów, morsów, „and I notice it's turning”, miłości. Miłości, w której zamyka się przekaz Beatlesów jako zespołu i przekaz The Beatles: Rock Band jako gry. Przejdźcie i zobaczcie outro.
Czuję się trochę tak, jakbym miał przed sobą absurdalne zadanie zrecenzowania Beatlesów jako takich. Ta gra jest po prostu tak bliska wszystkiemu, co reprezentuje ten zespół, że w zasadzie nie da się jej oceniać. Zrecenzujmy sobie od razu popkulturę ostatnich 50 lat. Nie, bez kitu – The Beatles: Rock Band to wydarzenie, to podręcznik, to otwarte drzwi dla wszystkich, którzy nigdy nie interesowali się tematem czwórki z Liverpoolu. To powód do współczucia każdemu, kto nie gra w gry. Chcecie poznać najważniejszy zespół w historii muzyki pop? Chcieliście rewolucji, to macie.
Krzysztof „Lordareon” Gonciarz
PLUSY:
- genialna muzyka? Nie ma przymiotników;
- niesamowita oprawa wizualna;
- wierność wobec twórczości i „linii programowej” zespołu;
- dla młodszych: okazja do nadrobienia zaległości.
MINUSY:
- zawsze ktoś może narzekać na liczbę i dobór kawałków, jak się uprze;
- „Tomorrow never knows” w wersji z Love, zamiast oryginału.