Rocksmith 2014 Recenzja gry
autor: Krzysztof Chomicki
Recenzja gry Rocksmith 2014 - pogromca Guitar Hero powraca
Reklamy Rocksmitha 2014 głoszą, że jest to „najszybszy sposób nauki gry na gitarze”. Tym razem produkcja Ubisoftu jeszcze bardziej odchodzi od schematów znanych z Guitar Hero, kładąc większy nacisk na walory edukacyjne.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- kompletny kurs gry na prawdziwym instrumencie;
- bardziej zróżnicowany dobór piosenek niż poprzednio;
- doświadczeni muzycy nie są traktowani jak nowicjusze;
- nowy, lepszy interfejs;
- Riff Repeater cały czas pod ręką;
- nowatorski tryb Jam Session;
- masa pomniejszych usprawnień względem oryginału.
- dynamiczny poziom trudności nadal potrafi dać w kość;
- zamiast poprawić tryb Journey – całkowicie go usunięto;
- rozmaite problemy techniczne i częste wysiadki do pulpitu.
Pierwszy Rocksmith był pod wieloma względami mocno eksperymentalnym tworem i początkowo chyba nikt – z Ubisoftem na czele – nie wierzył, że miejsce po typowo imprezowych Guitar Hero i Rockbandzie może zająć produkcja, która ma przede wszystkim uczyć, a dopiero potem bawić. Nie bez powodu zresztą europejska premiera gry nadeszła dopiero w rok po próbnym debiucie w Ameryce Północnej – na wypadek gdyby cały projekt okazał się finansową klapą, wydawca ryzykował znacznie mniej, rozpoczynając dystrybucję od zaledwie jednego, na dodatek kluczowego rynku. Zdaje się jednak, że koniec końców Rocksmith przyjął się nie tylko za oceanem, ale i w reszcie świata, ponieważ w przypadku najnowszej edycji cyklu obyło się już bez takich opóźnień. Powiem więcej – wszystko wskazuje na to, że doczekaliśmy się kolejnego tasiemca, gdyż tym razem do tytułu dopisano bardzo wymowną liczbę 2014 i aż się prosi, żeby co roku odpowiednio ją zmieniać.
Wykorzystanie tego rodzaju oznaczenia – oprócz tego, że wywołuje (niekoniecznie pozytywne) skojarzenia z grami sportowymi oraz rozlicznymi symulatorami farmy i płyty chodnikowej – ma zresztą drugie dno. 2014 nie tylko nie odstrasza nowicjuszy tak, jak czyniłaby to „dwójka”, ale też otwarcie przyznaje, że nie należy się tu spodziewać jakichś rewolucyjnych innowacji względem pierwowzoru. Z góry jednak zaznaczam, że nie trzeba tego postrzegać jako wady, ponieważ większość elementów pierwszego Rocksmitha należała do jak najbardziej udanych i jakiekolwiek radykalne modyfikacje formuły mogłyby tu tylko zaszkodzić. Równocześnie wszelkie usprawnienia, chociaż w dużej mierze kosmetyczne i dla osoby niebędącej maniakiem gitary raczej niezauważalne, są naprawdę liczne i mają ogromny wpływ na końcowy odbiór tego rodzaju produkcji.
Przede wszystkim Rocksmith nie wychodzi już z założenia, że każdy gracz umie na początku tyle samo, czyli nic. Najwyraźniej do Ubisoftu wreszcie dotarło, że koncept gry muzycznej wykorzystującej prawdziwą gitarę jest interesujący nie tylko dla laików, ale także dla bardziej doświadczonych muzyków. Z tego też powodu na początku jesteśmy pytani o nasz stopień zaawansowania w grze na danym instrumencie oraz znajomość poprzedniej odsłony serii. Nie dochodzi już do absurdalnych sytuacji, w których w weteranów wmusza się pasjonujące filmiki instruktażowe traktujące o zakładaniu paska do gitary czy technice uderzania strun kostką. Nie oznacza to oczywiście, że zawyżając w odpowiedziach swoje umiejętności, odetniemy sobie dostęp do podstawowych lekcji – wprawdzie Rocksmith nie będzie ich proponować sam z siebie, ale każdy i tak może po nie sięgnąć w dowolnym momencie.
Po przebrnięciu przez cały wstęp spotkała mnie kolejna miła niespodzianka – przekombinowany i niewygodny w obsłudze interfejs z „jedynki” zastąpiono klasycznym menu, które nie powinno nikomu nastręczać trudności. Po szybkim przejrzeniu zawartości tegorocznej edycji zauważyłem też następną znaczącą zmianę, którą przyjąłem już z nieco mniejszym entuzjazmem, a mianowicie brak trybu Journey lub jakiegokolwiek jego odpowiednika. Nie ukrywam, że przed rokiem mocno narzekałem na powtarzalność i ogólną nijakość całej tej „Podróży” (wałkowany do oporu schemat „naucz się 3–4 piosenek, po czym zagraj je na koncercie” do przesadnie odkrywczych nie należał), ale bezpardonowe wywalenie tego trybu do kosza ciężko uznać za optymalne rozwiązanie.
Tym razem całą grę napędzają misje, które misjami nazwano zresztą nieco na wyrost. To po prostu krótkie zadanka typu „zagraj nowy utwór” albo „zapoznaj się z lekcją o akordach”, które nie stanowią żadnego wyzwania i na celu mają jedynie nakłonić gracza do stopniowego zaznajamiania się z poszczególnymi komponentami tegorocznej edycji. System ten faktycznie sprawdza się nie najgorzej w roli przewodnika po grze, ale jeśli ktoś liczył na coś pokroju pełnoprawnej kampanii, to srogo się zawiedzie. Odhaczanie kolejnych zadań przesadnie pasjonujące nie jest, a jedyną motywację stanowią tutaj tak wymyślne nagrody, jak skórki dla naszych wirtualnych wzmacniaczy, naklejki na podstrunnicę czy okazyjne odblokowanie kolejnego osiągnięcia.
Zastąpienie trybu Journey jeszcze bardziej spartańskim systemem misji ma jednak swoje uzasadnienie – w tym roku Rocksmith już niemal całkowicie zrywa ze schematami wypracowanymi przez gry muzyczne na rzecz walorów edukacyjnych. Wprawdzie do podobnych wniosków doszedłem już podczas recenzowania poprzedniej edycji, ale tym razem jest to jeszcze bardziej widoczne. Koniec z wyimaginowanymi koncertami i bisami, które gra się po raz pierwszy w życiu. Tego rodzaju idylliczne obrazki zastąpiono prostym przesłaniem – zanim wyjdziesz z czymś do ludzi, naucz się to porządnie grać. Może się to wydawać oczywiste, ale wierzcie mi – są na tym świecie kapele, które na koncertach brzmią tak, jakby cały ich warsztat muzyczny opierał się na doświadczeniu wyniesionym z młócenia w Rock Banda. Albo Call of Duty, bo przełożenie na umiejętność gry na gitarze jest w obu przypadkach takie samo.
Jak zatem łatwo się domyślić, najważniejszym trybem w grze Rocksmith 2014 jest Learn a Song, w którym bierzemy na warsztat dowolny utwór i wałkujemy go aż do znudzenia. Ogrywanie nowych kawałków wygląda tak jak poprzednio – na ekranie wyświetla się wirtualna kopia gryfu naszej gitary, przez którą na odpowiednich strunach i progach przelatują kolorowe klocki, reprezentujące pozycje dźwięków, jakie mamy w danym momencie zagrać. Brzmi to bardziej skomplikowanie niż w rzeczywistości, bo na dobrą sprawę jest to po prostu wypadkowa pseudozapisu znanego z Guitar Hero i klasycznej tabulatury gitarowej – ciężko sobie wyobrazić bardziej łopatologiczną notację. Przed rokiem narzekałem jednak na dyskusyjną czytelność zapisu opartego przede wszystkim na odległościach pomiędzy poszczególnymi dźwiękami. Tym razem nadlatujące klocki opatrzono dodatkowo numerem progu, dzięki czemu osoby przyzwyczajone do tabulatur znacznie szybciej mogą się w tym wszystkim odnaleźć. Zmiana niby kosmetyczna, ale niesamowicie ułatwiająca życie.
Podobnie jak w pierwszej edycji naukę kolejnych utworów uprzyjemnia dynamicznie zmieniający się poziom trudności. Zazwyczaj zaczynamy więc od pojedynczych nutek, by po pewnej liczbie powtórzeń danego fragmentu zacząć dokładać kolejne, aż w końcu poskładamy w ten sposób cały riff. Na papierze wygląda to świetnie, a w praktyce sprawdza się różnie – niekiedy faktycznie daje dobre efekty i umila naukę danego fragmentu, ale czasami rezultat jest odwrotny od zamierzonego i tylko komplikuje sprawę. Ciężko bowiem przewidzieć, jakie palcowanie pozwoli bez większych problemów dokładać kolejne dźwięki, a na dodatek bywa, że niepełny riff ma dziwaczną rytmikę i trudniej jest próbować ją powtórzyć niż od razu zagrać wszystkie nuty.
Rocksmith 2014 korzysta z dokładnie tego samego kabla Real Tone co zeszłoroczna wersja, dzięki czemu posiadacze pierwszej części mogą kupić już tylko samą grę, oszczędzając całkiem sporo pieniędzy.
Pod tym względem Rocksmith 2014 zasadniczo powiela błędy poprzednika. Nie będę jednak wieszać psów na twórcach, ponieważ wyposażyli nas w narzędzie, dzięki któremu bez problemu można pominąć okazyjne dziwactwa spowodowane dynamicznym poziomem trudności. Chodzi mianowicie o Riff Repeater, który wprawdzie pojawił się już w pierwowzorze, ale teraz został znacznie ulepszony. Przede wszystkim wreszcie da się go uruchomić również w trakcie grania danego utworu, więc jeśli ktoś woli uczyć się riffów od razu w całości, to w kilka sekund może sobie ustawić maksymalny poziom trudności i ujawnić w ten sposób wszystkie dźwięki. Najlepiej skupić się po prostu na jednym fragmencie i rozpracowywać go do oporu – czy to zmieniając jego tempo i stopień skomplikowania ręcznie, czy też zdając się na automaty, które tutaj działają zaskakująco dobrze. Wszystko da się zresztą skonfigurować (np. nic nie stoi na przeszkodzie, żeby grać riff od razu w całości, ale zwiększanie tempa zostawić komputerowi), więc każdy powinien wypracować sobie odpowiadający mu model nauki piosenek.
Po zakończonej sesji z danym kawałkiem Rocksmith wylicza procentowy stopień jego opanowania oraz skuteczność gry, po czym – w zależności od poczynionych postępów – proponuje zestaw trzech misji pobocznych, których zrealizowanie powinno pomóc w zmaganiach z tym utworem. Może to być po prostu powtórzenie kłopotliwego fragmentu, ale jeżeli program wykrył, że problem leży w konkretnej technice, to zleci ukończenie odpowiedniej lekcji albo odpalenie jednej z minigierek. W obu przypadkach widać wyraźny postęp w stosunku do pierwszej odsłony cyklu – zagadnień jest więcej i poruszają one każdą istotną kwestię, a minigry zaczęły być całkiem ciekawe jako takie, a nie tylko w kontekście ćwiczenia techniki gitarowej. Co powiecie na przykład na oldskulowy beat‘em up, w którym po planszy poruszamy się, wygrywając odpowiednie dźwięki z danej skali?
Po wyćwiczeniu jakiegoś kawałka warto odpalić tryb Score Attack, w którym każde podejście jest punktowane i zestawiane z osiągnięciami graczy z całego świata. Co istotne, funkcjonuje tutaj podział na poziomy trudności, dzięki czemu laicy, grający jeszcze okrojone wersje utworów, nie są wrzucani do jednego worka z wymiataczami, którzy znają wszystkie riffy na pamięć. Jeżeli kogoś nie obchodzi jednak bicie kolejnych rekordów, to prawdopodobnie bardziej przypadnie mu do gustu bezstresowy tryb Nonstop Play, w którym po prostu przez ustalony czas wykonuje się serię kawałków z wygenerowanej przez Rocksmitha playlisty. Tę – rzecz jasna – można edytować, więc na szczęście nikt tu nikogo nie zmusza do grania Nirvany. Warto zresztą zaznaczyć, że w tym roku nie jesteśmy już ograniczeni tylko do szeroko pojętego rocka, bo tym razem znalazło się też miejsce chociażby dla Iron Maiden i Slayera. Może nie jest to do końca to, na co liczyli fani metalu (którzy prawdopodobnie stanowią większość faktycznych odbiorców Rocksmitha), ale i tak prezentuje się to dużo lepiej niż poprzednio.
Pierwszy Rocksmith miewał rozmaite problemy techniczne i – niestety – nie inaczej jest i tym razem. U mnie wszystkie dźwięki (również te wydawane przez grę, a nie tylko przez moją gitarę) były potwornie przesterowane, przez co nie potrafiłem zaliczyć nawet wstępnego strojenia i kalibracji głośności. Kryzys udało mi się zażegnać dzięki wujkowi Google’owi i modyfikacji pliku ini, ale nie każdy musi mieć tyle szczęścia. Potem nie miałem już żadnych problemów z dźwiękiem, za to co pewien czas Rocksmith postanawiał wyrzucić mnie do pulpitu lub zawiesić się podczas początkowego ładowania. Podobnie jak przed rokiem radzę w miarę możliwości przetestować grę przed jej zakupem, ponieważ w zależności od konfiguracji sprzętowej zachowuje się ona bardzo różnie.
Zarówno Score Attack, jak i Nonstop Play spełniają swoją rolę, ale do przesadnie odkrywczych nie należą. Zdaje się, że do podobnego wniosku doszli i sami twórcy, dlatego też postanowili dorzucić jeszcze jeden, tym razem autentycznie nowatorski tryb, a mianowicie Session Mode. Założenia były proste – oddać w ręce graczy narzędzie, które umożliwi im jamowanie w domowym zaciszu, bez konieczności ściągania sobie na głowę znajomych muzyków razem z toną instrumentów i innego sprzętu. Dotychczas jedynym sposobem na solowe jamowanie było wykorzystanie przygotowanych wcześniej podkładów (czy to ułożonych przez siebie, czy to wygrzebanych gdzieś w sieci), co już samo w sobie kłóciło się trochę z całą ideą i raczej skutecznie studziło zapał początkujących wirtuozów.
W teorii Rocksmith zaradza tym problemom, tworząc akompaniament, który dynamicznie dostosowuje się do tego, co w danym momencie robi gracz. Po części faktycznie tak jest, chociaż nie należy spodziewać się cudów – nie wygląda to tak, że gramy sobie, co tylko dusza zapragnie, a program w locie generuje idealnie dopasowany podkład. Najpierw musimy ustawić chociażby typ skali i tempo, nie wspominając już oczywiście o rodzaju wirtualnych instrumentów, które będą nam towarzyszyć, i dopiero na podstawie tych informacji powstaje akompaniament. Cały myk polega jednak na tym, że Rocksmith nieprzerwanie nasłuchuje, jak gęsto i energicznie gramy, i na bieżąco dostosowuje ilość i rodzaj dźwięków wydawanych przez cyfrowych muzyków.
Postępy w Rocksmith 2014 są zapisywane osobno dla każdej z trzech ścieżek, dzięki czemu nic nie stoi na przeszkodzie, by jedna osoba równocześnie rozwijała swoje umiejętności w grze na gitarze solowej, rytmicznej i basowej.
Całość nie jest więc aż tak rewolucyjna, jak sugerują to zwiastuny, ale faktycznie czegoś takiego wcześniej nie było i bez trudu da się osiągnąć w tym trybie całkiem zadowalające efekty. Wystarczy trzymać się skali (program podpowiada zresztą, które dźwięki będą w danej sytuacji brzmieć najlepiej) i grać w miarę rytmicznie, żeby efekt był zadowalający. Wprawdzie nie powstaną w ten sposób wiekopomne sesje, które warto byłoby wydać na płycie, ale wartość edukacyjna takich ćwiczeń jest zaskakująco duża.
Rocksmith 2014 to produkcja pod każdym względem lepsza od swej poprzedniczki. Chociaż średnio ucieszyło mnie wyrzucenie z programu trybu Journey, a jedyną dużą nowością jest Session Mode, to liczba pomniejszych poprawek i udoskonaleń okazuje się po prostu ogromna. Lepszy interfejs, czytelniejsza notacja, ciekawszy dobór piosenek, bardziej urozmaicone minigierki... wszystkich kosmetycznych zmian po prostu nie sposób wymienić, ale razem wpływają one na całokształt gry tak bardzo, że nie wyobrażam już sobie powrotu do zeszłorocznej edycji. Z czystym sumieniem polecam tę wersję każdemu zainteresowanemu grą na gitarze lub basie – tym razem nie tylko zupełnym laikom, ale również bardziej zaawansowanym muzykom, bo i ci powinni się nieźle bawić.