Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 29 sierpnia 2004, 15:48

autor: Maciej Kurowiak

Silent Hill 4: The Room - recenzja gry

Henry Townshend dwa lata temu wprowadził się do pokoju 302 apartamentowca w South Ashfield Heights. Wszystko jest w porządku, aż do pewnej pełnej koszmarów nocy...

Recenzja powstała na bazie wersji PS2. Dotyczy również wersji XBOX

Zastanawiałem się czy jako zapalony fan serii Silent Hill jestem w stanie napisać w miarę obiektywną recenzję. Postanowiłem więc nic nie ukrywać - jedynka to kult, dwójka arcydzieło, trójka co najmniej dobra, a czwórka... no cóż. Postaram się być zupełnie szczery.

Zacznijmy więc od początku.

Wszystko zaczęło się niespełna pięć lat temu, gdy rządy Playstation 1 chyliły się ku końcowi. Konami wydało tytuł, który wstrząsnął światem gier z gatunku survival horror. Świetny klimat, znakomita grafika i piorunująca muzyka sprawiły, że lud z niecierpliwością czekał na dalszy ciąg historii miasteczka sekretów i wiecznej mgły. Silent Hill 2 ujrzał światło dzienne jesienią 2001 roku, najlepszym sezonie konsoli Playstation 2. Psychodelia i melancholia, groza i smutek – klimaty odległe od siebie połączono tu w mieszankę dającą piorunujący efekt. Geniusz sięgnął zenitu i trzeba było dwóch kolejnych lat by stworzyć część trzecią. Ta podzieliła fanów – jedni chcieli w niej widzieć więcej „dwójki”, inni więcej „jedynki”. Jedno jest pewne – w Silent Hill 3 zabrakło świeżego powietrza, powiewu nowości i nowatorstwa. Remedium miał być właśnie The Room.

Henry Townshend dwa lata temu wprowadził się do pokoju 302 apartamentowca w South Ashfield Heights. Wszystko jest w porządku aż do pewnej pełnej koszmarów nocy. Gdy budzi się nad ranem odkrywa, że jest uwięziony w swoim mieszkaniu - okna są szczelnie zamknięte, a drzwi zatrzaśnięte i oplecione łańcuchami. Na domiar złego radio, telewizor i telefon nie wydają się działać w normalny sposób. Jedyne wyjście z tragicznej sytuacji prowadzi przez ziejącą mrokiem dziurę w ścianie łazienki... W ten oto obiecujący sposób rozpoczyna się Silent Hill 4. Więcej szczegółów dotyczących fabuły oczywiście nie zdradzę.

Diabeł tkwi w szczegółach i możecie mi wierzyć, nie pamiętam kiedy ostatnio spotkałem się z tak uwierającymi drobiazgami. Zaczyna się nieźle i dość oryginalnie jak na Silent Hill - budzimy się i zamiast ujrzeć Henry’ego w trzeciej osobie, jak postacie w poprzednich częściach, widzimy świat jego oczami. Nie mylcie tego jednak z jakimś fpp’em, ten sposób poruszania dotyczy tylko mieszkania. Jak już wspomniałem, przez portal w łazience możemy wydostać się z naszego prywatnego więzienia i zwiedzać, różne dziwaczne miejsca. Dom będzie nam od tej pory służył za bazę wypadową, do której w każdej chwili możemy wrócić znajdując w „innym” świecie stosowną dziurę. Stan gry także przyjdzie nam nagrywać w mieszkaniu i jeśli chcemy tego dokonać, musimy doń wrócić. Niespodzianek jest jednak dużo więcej. Przede wszystkim wprowadzono ograniczenie ilości posiadanych przedmiotów – od teraz możemy mieć ich nie więcej niż dziesięć, a za skarbiec posłuży nam znajdująca się w mieszkaniu skrzynia, niczym w Resident Evil. Rozwiązanie z pozoru nowatorskie jak na serię SH szybko okazuje się jednak bardzo męczące – za każdym razem gdy znajdziemy magazynek z amunicją musimy zanieść go do skrzyni, podobnie rzecz ma się z apteczkami. Amunicja szybko się kończy więc często trzeba się cofać do domu by zajrzeć do skrzynki. Z pozoru nie brzmi to źle ale tak naprawdę jest piekielnie irytujące i bardzo negatywnie wpływa na atmosferę gry. Autorzy dodali także pasek wskazujący bezpośrednio ilość życia jaka w nas jeszcze pozostała –zmiana raczej bezsensowna i w grze takiej jak Silent Hill zupełnie niepotrzebna. Jeśli chodzi o walkę, to w większości posługujemy się różnymi znalezionymi przedmiotami jak kij bejsbolowy, metalowa rurka itp. Oprócz tego mamy do dyspozycji cały wachlarz kijów golfowych – silnych wprawdzie, ale bezużytecznych gdyż łamią się w błyskawicznym tempie.

Potknięcia techniczne nie są jednak tak groźne jak zamierzone pójście na łatwiznę jakiego dopuścili się autorzy. Grę bowiem przechodzimy dwa razy. Wygląda to tak, jakbyśmy poszli do kina, a film kończył się po 45 min. i zaczynał od początku by dociągnąć do 1,5 godz. Autorom wyraźnie zabrakło pomysłów i czasu na stworzenie większej ilości lokacji (grę można ukończyć w ok. 10 godz.). Potwory wyglądają groźnie, ale tylko na początku, z czasem zamiast straszyć, zaczynają zwyczajnie działać na nerwy (szczególnie duchy, które są praktycznie niezniszczalne). Zupełnie rozbrajają małpoidalne stwory, pasujące do klimatu SH jak pięść do nosa, a już nokautująco działają pędzące wózki inwalidzkie, których w pewnym miejscu jest tak dużo, że przypomina to jakieś groteskowe wyścigi.

Jak zwykle w kwestii grafiki i dźwięku Konami nie zawiodło. Wszystko jest jednak teraz ładnie oświetlone, a postacie aż pękają od poligonów i są bardzo dopracowane. Ładne tekstury i świetnie zaprojektowane wnętrza, różne smaczki jak spoglądanie przez wizjer i okno, dają klimat wyobcowania i schizofrenii (przynajmniej w pierwszych godzinach rozgrywki). Opracowanie dźwiękowe także stoi na najwyższym poziomie – wyraźnie widać (a raczej słychać), że producentem gry jest znany już muzyk, Akira Yamaoka. Śpiewają tak jak w „trójce” - Joe Romersa i Melissa Williamson i jak zwykle spisują się doskonale. Klasa światowa.

Na tym niestety klasa się kończy. Gra jest duszna, ociężała, mozolna i miejscami, w co być może trudno uwierzyć, po prostu nudna. Wolałbym poczekać jeszcze rok i dostać The Room lepszy, dopracowany i dłuższy. Szkoda.

Silent Hill 4: The Room - recenzja gry na PC
Silent Hill 4: The Room - recenzja gry na PC

Recenzja gry

Silent Hill 4: The Room to bardzo porządnie wykonana gra – z ciekawym scenariuszem i kapitalną oprawą audiowizualną. Dla fanów Silent Hill’a to pozycja obowiązkowa. Jednak ci, którzy chcą się przekonać o kunszcie autorów zagrać powinni w część drugą.

Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego
Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego

Recenzja gry

Oto Life is Strange, na które czekałem prawie 10 lat. Mało istnieje bohaterek, do których przywiązałem się tak jak do Max, i jestem przeszczęśliwy, że mogłem poznać jej dalsze losy… acz Double Exposure nie trafiło mnie w serce tak celnie jak pierwszy LiS.

Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater
Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater

Recenzja gry

Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club to nowa odsłona ponad trzydziestoletniej serii kryminalnych gier visual novel. Tym razem badamy sprawę morderstw powiązanych ze zbrodniami sprzed lat – i z lokalną miejską legendą.