Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 11 kwietnia 2007, 12:22

autor: Maciej Jałowiec

NBA Street Homecourt - recenzja gry

Jeżeli kogoś nudzi typowa piłka koszykowa prezentowana w serii NBA od EA Sports, to niech sięgnie po Homecourt – najnowszą wariację na temat amerykańskiej koszykówki.

Recenzja powstała na bazie wersji X360. Dotyczy również wersji PS3

Przyznam się bez bicia, że początkowo nie wiedziałem zbyt wiele ani o grach ze słowem „street” w nazwie, a już tym bardziej o NBA Street Homecourt. Tytuł wcześniej lekko obił mi się o uszy, lecz z powodu niedostatku konkretów na temat rozgrywki, gra jawiła mi się jako jeszcze-jeden-wirtualny-kosz, z tą różnicą, że w wydaniu ulicznym. Jedyne, co spowodowało u mnie ruszenie prawą brwią (co jest oznaką zainteresowania) to fakt, iż w Homecourt gra się tylko na połowie tradycyjnego boiska, a drużyna składa się tylko z trzech zawodników.

Gdy wyjmowałem płytę z pudełka i wkładałem ją do konsoli, wizja Homecourta przedstawiona powyżej wciąż siedziała w mojej głowie i skutecznie nie dopuszczała innych domysłów na temat gry. Po przejściu do głównego menu, moje wyobrażenie tego wydania NBA zaczęło ustępować doświadczeniu. Wystarczył rzut oka na styl oprawy graficznej, by stwierdzić, że mamy tu do czynienia z grą na boiskach umieszczonych w slumsach, między blokami, gdzie za młodu trenowali ludzie mogący się dzisiaj mienić Bykami, Kawalerzystami, Mavsami, Czarodziejami czy Lakersami.

... i proszę sobie wyobrazić, że ten człowiek pokonał w locie odległość siedmiu metrów!

Postanowiłem na dobry początek rozegrać jakiś drobny, zupełnie niezobowiązujący meczyk. Zgodnie z tym, co wcześniej zasłyszałem, dane mi było wybrać jedynie trzech graczy, i to realnie istniejących oraz biorących udział w rozgrywkach NBA (tytuł i marka EA w końcu zobowiązują. Dodam w tym miejscu, że da się grać także koszykarkami z WNBA). Stworzyłem swój mały osobisty „dream team”, za przeciwników postawiłem sobie przypadkowo wybranych graczy, a poziom trudności ustawiłem na „easy”. Wybrałem boisko, i już po chwili, w świetle zachodzącego słońca mogłem rzucać, biegać i kozłować. Nadal była to dla mnie typowa, cyfrowa koszykówka.

Znaki zapytania dotyczące rozrywki pojawiły się, kiedy jeden z zawodników z drużyny przeciwnej przewrócił jednego z moich, po czym podbiegł do mojego kosza robiąc podwójny wsad z potrójnym saltem w powietrzu. W pierwszej chwili stwierdziłem, że było to po prostu jakieś super-extra-zagranie, zdarzające się w grze dość sporadycznie, a zignorowanie faulu było błędem gry. Pod koniec meczu byłem już pewien, że takie wyczyny są tutaj na porządku dziennym, a twórcy NBA Street Homecourt toczą pianę z ust słysząc słowo „realizm”.

Po powrocie do głównego menu wciąż miałem podniesione obie brwi (co jest już oznaką zdziwienia). Opuściłem je pozwalając zagościć na mojej twarzy uśmiechowi. Może i Homecourt jest jedną wielką bajką, ale naprawdę może się podobać!

Mecze są tutaj niezwykle widowiskowe. Jak można wywnioskować z powyższych słów, koszykarze są tutaj świetnie wytrenowanymi akrobatami. Ich ruchy zaś, to efekt wykonywania dziesiątek (jeśli nie setek) różnych kombinacji. Dość powiedzieć, że wśród samych podań możemy znaleźć trzy różne sposoby ich wykonywania, między innymi... kopiąc piłkę nogą.

Zasad z typowej koszykówki tutaj praktycznie nie ma. Oprócz kopania piłki, można tutaj bez stresu faulować, czy też wykonywać wspomniane podwójne wsady. Normalne trafienia są za jeden punkt, zaś rzuty za trzy idą tutaj za dwa. Nie ma również autów. Na szczęście, istnieje licznik czasu, odmierzający sekundy pozostałe do wykonania akcji i zdobycia kolejnych punktów. Rzecz jasna, w odpowiednim stopniu przyspiesza to rozgrywkę i jednocześnie nieco ją utrudnia. Homecourt nie musi jednak stanowić wielkiego wyzwania – stopniowanie poziomu trudności zostało przemyślane tak, by zarówno laik jak i ekspert dobrze się bawili, grając w koszykówkę na konsoli.

Można określić mecze w NBA Street Homecourt jako widowiskowe – mamy tu do czynienia z całą masą ruchów i otrzymywanych za nie tak zwanych punktów stylu. Jeśli nasi zawodnicy szybko kozłują, kiwają przeciwników tocząc piłkę między ich nogami lub odbijają się z pleców kolegi, by poszybować w stronę kosza i zakończyć akcję wsadem, duże liczby tych punktów trafiają na nasze konto. Gdy zaś uzbieramy ich wystarczająco dużo, będziemy mogli włączyć specjalny tryb prowadzenia gry o nazwie gamebraker.

W grze mamy do wyboru kilka ustawień kamery. To, które prezentuje obrazek powyżej, dobrze pasuje do nieco szaleńczego klimatu gry, ale z drugiej strony jest najmniej wygodne.

Co nam daje taki gamebraker? Nie dość, że odejmuje przeciwnikom jeden punkt, to na dodatek umożliwia wykonanie rzutu nawet za pięć punktów. By zakończyć gamebrakera tak efektywnie, trzeba przed rzutem jeszcze trochę pobawić się stylowymi ruchami. Te zaś w gamebrakerze wyglądają jeszcze ciekawej niż w zwykłej grze – szpagaty, gwiazdy, masa podskoków, nawet takich na wysokość drugiego piętra... ani obrazki, ani tym bardziej słowa nie są w stanie oddać tego, jak szalenie nieraz wyglądają mecze w tej grze.

Do wykonywania wartościowych pod względem stylu ruchów przydają się na ogół cztery przyciski, z których dwa służą do modyfikowania standardowych posunięć, lecz tak na dobrą sprawę wszystko może tutaj posłużyć do zdobywania punktów stylu – nawet zwykłe podanie. Wystarczy oprócz klawisza za to odpowiadającego wcisnąć dodatkowo jeden z modyfikatorów – i już. By jednak opanować sztukę stylowej gry, trzeba poświęcić na trening kilka chwil swojego czasu. Po paru meczach i przynajmniej jednej przerwie w zabawie (co by opuszki palców trochę odpoczęły) można już bez większych przeszkód wykonywać zapierające dech w piersiach akcje.

Homecourt, prócz zwykłego, niezobowiązującego meczu, oferuje również kilka innych ciekawych trybów. A może by tak zagrać jedynie na punkty stylu, nie bacząc na kosze? Albo ustalić zasady gry tak, by liczyły się tylko zagrania w gamebrakerze? Możliwości jest tu kilka, lecz tak na dobrą sprawę nie są niczym odkrywczym, podobnie jak swoisty tryb kariery, w którym musimy stworzonym przez nas koszykarzem podbijać podwórkowe boiska naszych konkurentów. Jest on schematyczny do bólu, i nawet przyspieszające zdobywanie doświadczenia unlocki (które uważam tutaj za największą innowację) nie są w stanie zmienić tego drętwego i nudnego wizerunku największego i najważniejszego trybu gry. Niestety, ale mecze, w których na przykład liczą się tylko wsady albo rzuty z pola „za dwa punkty”, to jest po prostu za mało. Samotny gracz nie będzie miał tutaj wiele do roboty; najlepiej więc zaraz po treningu zagrać przez Internet albo zaprosić do siebie kolegę lub koleżankę, dać drugiego pada do ręki i posadzić przed ekranem. W takich okolicznościach można spokojnie włączyć mecz, w którym liczą się tylko kosze zdobyte w gamebrakerze i grać do czterdziestu. Rozgrywka potrwałaby pewnie ponad trzy godziny, ale zaręczam, że nieprędko by się ona znudziła.

Na zakończenie przejdźmy jeszcze do oprawy audiowizualnej. Od razu powiem, że wykonana została naprawdę przyzwoicie. Sama muzyka, co prawda, stanowi według mnie zwykłą zapchajdziurę zastępującą ciszę, ale już głosy koszykarzy, dźwięk odbijanej piłki czy skrzypienie kosza świetnie pasują do gry i nie mógłbym sobie teraz wyobrazić Homecourta z innymi dźwiękami niż te, które dali mi usłyszeć panowie z EA Big. Wizualnie też nie jest źle, o ile dysponuje się dobrym telewizorem, oczywiście.

W telegraficznym skrócie: NBA Street Homecourt jest pozycją dla tych, którzy mają dosyć tradycyjnej koszykówki i jednocześnie wiedzą, że na pewno nie będą grać samotnie. Oczywiście, jeżeli ktoś w grach sportowych ceni nade wszystko realizm, niech lepiej jak najszybciej o Homecourt zapomni i wróci do zwykłego NBA od EA Sports. Resztę serdecznie zapraszam do chociażby zapoznania się z grą. Warto.

Maciej „Sandro” Jałowiec

PLUSY:

  • całkiem nieźle wciąga;
  • od groma ruchów i akrobacji;
  • gamebraker.

MINUSY:

  • mało interesujący tryb kariery i rozwój własnego koszykarza;
  • zabawa w pojedynkę dość szybko się nudzi.

Maciej Jałowiec

Maciej Jałowiec

Specjalista do spraw marketingu gier wideo. Łączy pasję do gier ze spostrzeżeniami na temat branży i światowej gospodarki. Zawodowo związany z firmą Techland, a wcześniej m. in. z Activision i Perfect World.

więcej

Recenzja gry EA Sports FC 25 - byłoby bardzo dobrze, gdyby nie te bugi
Recenzja gry EA Sports FC 25 - byłoby bardzo dobrze, gdyby nie te bugi

Recenzja gry

EA Sports FC 25 dopracowuje sprawdzoną formułę, nie psuje zbyt wiele z tego, co dobrze działało, i dokłada od siebie kilka naprawdę fajnych nowości. Szkoda tylko, że stan techniczny wciąż pozostawia sporo do życzenia.

Recenzja gry TopSpin 2K25 - Iga Świątek nie udźwignie sama całej tej produkcji
Recenzja gry TopSpin 2K25 - Iga Świątek nie udźwignie sama całej tej produkcji

Recenzja gry

Wielki był mój smutek spowodowany tym, że po premierze Top Spina 4 w 2011 roku nie doczekałem się nigdy Top Spina 5 (a czekałem całe 13 lat). Dzisiaj zaś dostałem TopSpin 2K25 i… sam nie wiem, co o nim myśleć.

Recenzja EA Sports FC 24 - nowa nazwa i (prawie) nowa gra
Recenzja EA Sports FC 24 - nowa nazwa i (prawie) nowa gra

Recenzja gry

EA Sports FC 24 to duchowy spadkobierca serii FIFA, który na każdym kroku stara się podkreślać swoją odmienność od poprzednich odsłon serii. Nie jest to jednak rewolucja, EA Sports nie wywróciło gry do góry nogami – i dobrze.