autor: Krzysztof Gonciarz
Guitar Hero III: Legends of Rock - recenzja gry
Jeśli kiedykolwiek marzyłeś o karierze muzyka, ta gra mocno podrażni twoją ambicję.
Wciśnij odpowiedni przycisk w odpowiednim momencie. Ot, cała ideologia gier wideo skondensowana do formy jednego zdania. No, może nie do końca. Niektóre wymagają jeszcze odrobiny myślenia, a sam akt wciskania (choć wciąż kluczowy!) pozostaje teoretycznie zepchnięty na drugi plan. Nie zmienia to jednak tego, że robiąc de facto w kółko to samo – zginając palce – grający jest w stanie dokonać wszystkiego. Czy to uratować świat, czy zbudować miasto, czy po prostu zrealizować się w prostych, rytmicznych gierkach pokroju Dance Dance Revolution czy Indigo Prophecy (hehe). No i właśnie te ostatnie jawią się najbardziej szczerymi, jeśli patrzeć na sprawę od tej strony. Wciskanie przycisków jako cel sam w sobie? To nie przejdzie. Ale jeśliby celem wciskania było zostanie gwiazdą rocka? Hm.
Na takiej właśnie idei bazuje seria Guitar Hero. Pomysł tak prosty, że aż dziw bierze, że nikt na to wcześniej nie wpadł – a jeśli wpadł, to czemu o tym nie wiemy. Cały trick polega na przebraniu pada za instrument muzyczny i odtworzeniu pewnych bardzo elementarnych mechanizmów jego działania. No tak, przecież nie będziemy tłumaczyć, że gra polega na trafianiu w odpowiednie guziki, ahm, progi na gryfie. To widać gołym okiem. Czego natomiast nie widać, to że symulacja prawdziwej gitary wykracza tu odrobinę poza sam kształt obudowy.
Lewa ręka spoczywa na gryfie – składającym się z pięciu kolorowych przycisków – natomiast prawa odpowiada za trącanie „strun”. Za te ostatnie służy raptem jedno wahadełko. Każde jego poruszenie rozumiane jest jako zagranie dźwięków, na których spoczywają nasze paluchy: pojedynczych lub łączonych w akordy. Mechanika działania tego dziwactwa przypomina granie na pojedynczej strunie prawdziwego instrumentu. Choćby przez fakt, że liczy się tylko najwyższy trzymany próg. Jeśli mamy zagrać niebieską nutkę, nie musimy puszczać palców, które spoczywają na zielonej, czerwonej i żółtej. Wiedza ta jest pomocna na wyższych poziomach trudności, podobnie jak świadomość istnienia legato (przez rockowców zwanego pull-off lub hammer-on, w zależności od kierunku poruszania się po gryfie). Sumarycznie: nikt się tutaj grać nie nauczy, ale może nabrać bardzo ogólnego pojęcia, czym się sprawę je. Ktoś, kto już umie, będzie miał natomiast o wiele łatwiej.
Żeby nie było wątpliwości, gra nie daje nam absolutnie żadnej swobody w artystycznym wyrażaniu się. Naszym zadaniem jest mechaniczne odegranie zapisanych na „pięciolinii” ścieżek. Zapisanych, zauważmy, z dużą dozą sprytu i pomyślunku. Zwłaszcza w przypadku akordów oraz ogólnie partii rytmicznych – aż można parę rytmicznych ciekawostek przyswoić. Partie solowe to natomiast trochę bezmyślna, syntetyczna naparzanka, na wyższych poziomach trudności wręcz przerażająca. Jeśli chcecie realizmu, spróbujcie pograć sobie Black Magic Woman Santany bądź Cherub Rock Smashing Pumpkins. Nie są to utwory trudne, a dają doskonałe poczucie „bycia” w muzyce. A jak jesteście masochistami, to ślęczcie sobie nad tym przeklętym Dragonforce’em. Respekt w sumie.
Ilekroć trafimy w zadane progi, gitara rozbrzmi wdzięcznie i słusznie. Gdy spudłujemy, rozlegnie się lamerskie „prrrrf”. Niby proste, a jednak nieziemsko mobilizujące do poprawności. Skoro przy kreatywności jesteśmy, wspomnijmy o braku możliwości tworzenia własnych partii i interpretowania tych istniejących (żadnego opóźniania dźwięków czy świadomych pominięć). Nie ma też absolutnie żadnych różnic pomiędzy utworami odgrywanymi na poszczególnych poziomach trudności (co niby jest oczywiste, ale rozmarzyło mi się, że to by dopiero był odlot – grać słyszalnie bardziej skomplikowane rzeczy, a nie tylko bardziej kolorowo rozpisane na przyciski).
Co bardzo ważne, gitarka wykonana została zauważalnie lepiej niż kontrolery do poprzednich części serii. W pudełku znajduje się zestaw frywolnych naklejek, z których pomocą możemy dostosować jej wygląd do swojego gustu. Wciąż mamy tu 5 pastelowych przycisków na gryfie, wajchę do podciągania strun oraz klawisze sterujące samym interfejsem gry – start, back, d-pada, a także obowiązkowy przycisk systemowy, służący do otwierania dashboarda konsoli. O ile jakość materiałów i wykończenia wzrosła, o tyle wszystkie założenia pozostały te same. Pod względem designu jest to wyraźny impas, zwłaszcza jeśli porównać instrument do konkurencji pod banderą Rock Banda. Dobrze chociaż, że jego rozmiar i masa są zadowalające.
Nomen omen, w produkcji tego typu najważniejsza jest muzyka. W nasze ręce oddana zostaje mocna i różnorodna zarazem ścieżka dźwiękowa. Mamy tu dość wierny przekrój historii muzyki popularnej, od lat sześćdziesiątych po współczesność. Choć gra zasadniczo osadzona jest w specyficznej otoczce spod znaku „sex, drugs and rock & roll”, nie zabrakło tu atrakcji dla przeciwników klimatów Guns N’ Roses. Dodajmy, że oryginalne wykonania wymieszane są tutaj z coverami (raz lepszymi, raz gorszymi). W sumie ocena muzyki nie jest istotna dla recenzji gry jako takiej, więc darujmy sobie spory. Najlepiej trzymać się wersji, że większość utworów to hity, które wytrzymały próbę czasu – i niech to będzie najlepszą rekomendacją. Jedno tylko, co szczególnie zwraca uwagę in minus, to nieco na siłę sporządzony koktajl różnorodnych stylistyk. Momentami lista utworów przypomina niekształtnego Frankensteina, któremu ktoś w jednej strony dokleił Baeastie Boys, a z drugiej przyszył Slipknota. Dla każdego coś miłego, niby, ale zawzięci fani jednych i drugich mogą się i tak nieco pogubić. Nadziei należy upatrywać w dodatkowych piosenkach rozprowadzanych za pośrednictwem Xbox Live.
Głównym elementem gry jest tryb kariery, dostępnej zarówno dla pojedynczego gitarzysty, jak i dla duetu (coop, w którym drugi zawodnik wywija na basie). Niestety zabrakło kooperacji za pośrednictwem Internetu. No ale. Kariera jest jedynym sposobem na odblokowanie większości dostępnych piosenek, a przy okazji dość zręcznie prowadzi nas przez kolejne pakiety utworów o rosnącym poziomie trudności. Zabawę bardzo skutecznie umilają animowane filmiki, mocno osadzone w klimacie teledysków grupy Gorillaz. Fabuła? Jakaż może być. Chłopaki z garażu robią karierę. Jak oglądaliście stosowny odcinek South Parku, to wiecie, o co chodzi.
Pewnym urozmaiceniem trybu kariery, a zarazem nowością dla serii, są gitarowe bitwy. W trakcie zabawy stoczymy raptem 3 z nich – z Tomem Morello, ze Slashem, oraz z fikcyjnym bossem końcowym. Za bezbłędne wykonywanie zaznaczonych fragmentów ścieżki otrzymujemy „ataki”, takie jak podwyższenie przeciwnikowi poziomu trudności bądź podwojenie zadanych mu dźwięków. Taki tam bajer, który na długo zabawy nie zapełni. Bardzo to wszystko płytkie i niedopracowane. Skoncentrować się na swojej ścieżce, zebrać 3 ataki i uderzyć nimi w przeciwnika jednocześnie. No, to już zalążek poradnika macie.
Dość trudnym do analizy tematem jest gra w Guitar Hero na padzie. Banałem jest bowiem stwierdzić, że nie ma to najmniejszego sensu. Szczerze powiedziawszy, zanim gitarka zawitała w progi redakcji, przeszedłem tę grę z pomocą standardowego kontrolera Xboksa (na Normalu, jakby co). I, cóż, żyję. I nie czuję się tym faktem szczególnie upokorzony. Fakt tylko, że w takiej sytuacji zupełnie inaczej rozkładają się akcenty poziomu trudności. Gra akordami – na gitarce rozkoszna – jest tu niemal niewykonalna, natomiast solówki nierzadko wchodzą zauważalnie lepiej. A to dlatego, że grając na padzie nie mamy osobnego przycisku odpowiedzialnego za trącanie strun. Po prostu wciskamy odpowiednie kombinacje 4 triggerów, reszta dzieje się sama. 4? Ano tak, piąty przycisk pojawia się dopiero na Hardzie. O ile na gitarce wymaga on „tylko” nieco bardziej rozciągniętego małego palca (oraz umiejętności świadomego przesuwania ręki o jedną pozycję na gryfie), o tyle na padzie sprawa całkowicie mnie przerosła. Piąty próg jest pod zielonym przyciskiem A.
Jest w tej grze coś takiego pierwotnego, jakaś taka pozytywnie siła, która nie pozwala się od niej oderwać. Może to kwestia umiejętnego wchodzenia na ambicję, może dobrze tkanego złudzenia snu – jesteś gwiazdą rocka, nie zawiedź swoich fanów. Poziom trudności jest ogólnie wysoki, przez co dla najbardziej upartych może być to zabawka na długie tygodnie. Nowicjusze mogą za to nieco pocierpieć, a w pewnym momencie nawet skapitulować. No i pozostaje pytanie – w którym momencie iluzja zacznie pryskać? Twórcy South Parku znowu bezlitośnie trafili w sedno. Może zamiast skupiać się na masterowaniu najwyższego poziomu trudności w Guitar Hero, warto sobie obcykać jakiś, za przeproszeniem, C-dur.
Krzysztof „Lordareon” Gonciarz
PLUSY:
- mocny zestaw utworów do odegrania;
- sugestywna, zabawna otoczka;
- dobre wykonanie kontrolera;
- urok w prostocie.
MINUSY:
- wysoki poziom trudności dla osób bez żadnego doświadczenia w temacie;
- brak jakiegokolwiek pola do popisu dla wyobraźni gracza;
- niezbyt emocjonujące bitwy.