Skasowanie Expanded Universe w Star Wars to jedyna dobra decyzja Disneya
Disney zmienił Gwiezdne wojny nie do poznania i według mnie zrobił to źle. Jest jednak jedna rzecz, za którą korporacji należą się oklaski na stojąco. Skasowała Expanded Universe z całym jego nonsensem, kiczem i tandetą.
Spis treści
Trudno nazwać filmowe Gwiezdne wojny logicznymi, oryginalnymi czy nakręconymi ze smakiem. Pełno tam osobliwych motywów, fabularnych dziur i innych dziwactw. Cała historia zawarta w epizodach I–VI ma jednak swój nieodparty urok i sens. To słabo nakręcona, ale piękna opowieść o żądzy władzy, rodzinie, miłości i walce o wolność (dodam, że jestem jej wielkim fanem). Na dziele Lucasa przez lata wyrósł jednak prawdziwy czyrak i dobrze, że Disney wyciął go w całości, zamiast próbować leczyć.
Expanded Universe, dziś oficjalnie nazywane Legendami, zaczęło się od powieści (o ile da się tak powiedzieć o książce liczącej całe 200 stron) Spotkanie na Mimban (Splinter of the Mind’s Eye). Wydano ją już rok po premierze Nowej nadziei (czyli w 1978 roku) i gdyby film nie okazał się przebojem, mogłaby stać się podstawą scenariusza niskobudżetowego sequela.
Gdyby tak się wydarzyło, dziś Gwiezdne wojny byłyby oglądane na festiwalach filmów tak złych, że aż śmiesznych. W Spotkaniu Luke i Leia rozbijają się na planecie Mimban i dają się namówić na poszukiwanie kryształu, który „skupia Moc”. Ostatecznie oboje walczą z Vaderem (tak, Leia fechtuje mieczem świetlnym), a przerażający Sith już prawie wygrywa starcie, ale wpada do studni. Nie byłoby to nawet takie złe, ale opisane zupełnie bez polotu nie miało w sobie krzty dramatyzmu. Czytając, ziewałem i parskałem śmiechem, trafiając na kolejne głupoty. Dodam, że zabrałem się za tę lekturę w liceum, kiedy tolerancję na kicz i tandetę miałem większą niż dzisiaj.
Spotkanie na Mimban zostało wydane w Polsce w 1996 roku i nawet dziś, jeśli się postaracie, możecie dorwać tę książkę. Od razu jednak uprzedzę, że warto to zrobić tylko wówczas, jeśli macie ochotę czytać najsłabsze fragmenty na głos i śmiać się z nich w towarzystwie.
Szczyt przesady
Tamta książka była zwyczajnie kiepska, ale to, co w uniwersum Gwiezdnych wojen potworzyli inni autorzy powieści, potrafi być znacznie gorsze. Chyba szczytem przesady jest wymyślony przez Kevina J. Andersona statek kosmiczny Pogromca Słońc (Sun Crusher).
Gwiazda Śmierci była gigantem, obsługiwanym przez setki (wyszkolonych) inżynierów, który mógł zniszczyć całą planetę. Sun Crusher miał rozmiar sporego myśliwca, pilotowała go jedna osoba i był w stanie zniszczyć gwiazdę i wszystkie krążące wokół niej planety. Dokonywał tego, strzelając torpedą, która dostawała się do wnętrza gwiazdy i prowokowała supernową.
To jednak nic. Statek był chroniony pancerzem tak potężnym, że wytrzymywał trafienie laserem Gwiazdy Śmierci i swobodnie taranował dowolnego przeciwnika bez żadnego ryzyka dla siebie.
Dodam tylko, że w wyniku różnych fantazyjnych okoliczności Pogromca skończył zniszczony w czarnej dziurze, bo pobyt w jądrze gazowego giganta przetrwał bez szwanku.
STACJA STARKILLER
Disney zrobił dobry ruch, kasując Expanded Universe, ale potem sam popadł w dziwaczną przesadę. O ile Gwiazda Śmierci, zwłaszcza taka, jaką pokazano w Łotrze 1, była przerażającym symbolem potęgi Imperium, tak już baza Starkiller z nowej trylogii zdaje się być karykaturą i przegięciem. Nie będę dyskutować o prawach fizyki w kontekście Gwiezdnych wojen, bo to absurd, ale w tym przypadku miałbym na to ochotę.