autor: Bartosz Świątek
Gry, które się nam podobały, choć nie powinny
Jak mówi przysłowie – „każda potwora znajdzie swego amatora”. Ludowa mądrość znajduje zastosowanie również w sprawach gamingowych – zdarza się, że tytuły, które w gruncie rzeczy nie powinny się nikomu spodobać, czasem akurat nas bawią.
Spis treści
Wszyscy mamy takie gry. Produkcje, które odpalamy cichaczem, tak żeby nikt nie widział. Nie, nie, nie, spokojnie. Nie mówię o tych, które ukrywa się przede wszystkim przed mamą i żoną. O te drugie mi chodzi. Wiecie, o te, które polubiliśmy, mimo że wszyscy wieszali na nich psy i narzekali, jaka to tragedia, dno i sto metrów mułu. A guzik tam, sto metrów. Co ja zrobię, że mnie akurat nie przeszkadzają krzywe twarze i miałki scenariusz w Andromedzie albo poszatkowana opowieść w Beyond: Two Souls. No nic nie zrobię.
Czasem zdarza się gra, która podoba nam się na przekór wszystkiemu. Niby mamy świadomość, że w gruncie rzeczy jest kiepska, ale jakoś nie przeszkadza nam to spędzić z nią kilkudziesięciu, kilkuset... kilku tysięcy godzin? W takich sytuacjach sami nie wiemy, czy to z nami jest coś nie tak, czy też – być może – to koledzy (ci prywatni i ci po fachu) ocenili dany tytuł zbyt bezwzględnie. Oto jakie grzeszne (gamingowe!) przyjemności ukrywają redaktorzy i współpracownicy naszego portalu.
NIE WSTYDŹCIE SIĘ
Na pewno są takie gry, które i Wam się spodobały, choć wcale nie powinny. Zdradźcie nam w komentarzach, jakie to produkcje i dlaczego mimo wszystko je lubicie.
Mass Effect: Andromeda – kosmiczna przygoda
Pierwsza na liście jest pozycja, którą kojarzą niemal wszyscy – o Mass Effekcie: Andromedzie swego czasu było naprawdę głośno, na ogół niestety w niezbyt przychylnym kontekście. A to narzekano na drewniane twarze bez wyrazu, a to na wtórny, pozbawiony polotu i oryginalności scenariusz oraz nijakich bohaterów. Wszystkie te zarzuty mają realne podstawy – gra faktycznie mogła być dużo lepsza. Ba, powinna była być, biorąc pod uwagę spuściznę serii (przemilczmy może taktycznie kontrowersje związane z zakończeniem „trójki”).
Sęk w tym, że pomimo tego wszystkiego – moim zdaniem – to nadal jest całkiem solidny tytuł, który potrafi zapewnić dziesiątki godzin dobrej zabawy. W każdym razie – mnie zapewnił. Więcej nawet, uważam, że jest to gra, która pod pewnymi względami wypełnia założenia stojące u podstaw cyklu lepiej niż którykolwiek tytuł przed nią. Głównie dlatego, że ukazała się na platformach, które pozwalały na więcej niż urzędujące już zbyt długo Xbox 360 i PlayStation 3.
Zanim zarzucicie mi, że bredzę, chwilę się nad tym zastanówcie. W Andromedzie mamy faktyczną eksplorację planet (a nie ich wydmuszek jak w oryginalnym Mass Effekcie), i to zarówno na piechotę, jak i za sterami kozackiego pojazdu terenowego. Jest bardzo fajny, dynamiczny system walki, który – przynajmniej na wyższych poziomach trudności – okazuje się równocześnie na tyle skomplikowany, że nie pozwala graczowi „przeklikiwać” się bezmyślnie przez kolejnych wrogów. On również sprawia wrażenie czegoś, co próbowano stworzyć już w 2007 roku, ale co wówczas nie wyszło. Wreszcie jest solidna oprawa, z fajnie wyglądającymi planetami i ruinami obcych. Nawet w scenariuszu można znaleźć parę całkiem niezłych punktów czy zadań.
Czy to najlepszy Mass Effect w historii? Z całą pewnością nie. Za to moim zdaniem jest to gra, która potrafi wciągnąć – jeśli damy jej szansę.