autor: Szachu
Caen Skrytobójca
Tęgi karczmarz ze świecą w ręku pokonywał kolejne schody swojego przybytku. Było już późno, ostatni klient dawno już zasnął sącząc kiepskie piwo. Grubas starał się poruszać jak najciszej, zupełnie jak gdyby czegoś się obawiał...
Poniższy tekst został nadesłany przez naszego czytelnika i został opublikowany w oryginalnej formie.
Jezioro Bełtawa było rozlewiskiem o całkiem sporych rozmiarach. Jadąc wzdłuż jego brzegu, Caen mijał rybaków uwijających się przy sieciach, klejących smołą łódki i oprawiających świeży połów. Był głodny, więc zaopatrzył się u jednego z nich w całkiem pokaźnych rozmiarów sandacza. Teraz rozglądał się za miejscem na obóz. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a w oddali słychać było grzmoty co jednoznacznie zapowiadało nadciągającą burzę. Należało się więc spieszyć. W końcu Caen dostrzegł skałę, której trapezowaty kształt pozwalał nie tylko schronić się przed deszczem, ale także w razie potrzeby przenieść się na drugą jej stronę aby osłonić się od wiatru. To było dobre miejsce na przeczekanie nadchodzącej burzliwej nocy. Skała była na tyle wysoka, że mogła dać schronienie jeźdźcowi na koniu. Caen się ucieszył, ponieważ nie chciał, żeby jego wierzchowiec stał na deszczu. Wiatr wiejący od wschodu stawał się coraz silniejszy, więc przezornie wybrał zachodnią część skały, gdzie rozpalił ogień i zaczął oporządzać rybę. Koń chrapał cicho, wyraźnie poirytowany natarczywością wszędobylskich komarów. Zaczęło padać.
Caen zdążył skończyć posiłek, tymczasem deszcz wciąż nie ustawał. Zabójca mało się tym przejmował mając dobrą osłonę od wiatru i wody. Był wręcz zadowolony, gdyż wraz z pierwszymi kroplami deszczu powietrze wyraźnie się ochłodziło, stało się bardziej rześkie. Nie było już tak duszno, a i komary przestały tak mocno dokuczać. Ognisko powoli się dopalało, Caen zaczął więc żałować, iż nie chciało mu się wcześniej nazbierać większej ilości chrustu, gdyż teraz wszystko zamokło i nie będzie już z czego rozpalić ognia. Noc zapowiadała się zimna.
Lało coraz mocniej, gromy stawały się coraz głośniejsze. Caen rozmyślał nad tym, w jaki sposób dostać się do Nunina. W zasadzie to jeszcze bardziej interesowało go gdzie można go znaleźć. Tymczasem od strony drogi wyraźnie majaczyły się postaci dwóch jeźdźców. Początkowo zabójca uznał je za przywidzenie, ale w kolejnych błyskach burzy sylwetki stawały się coraz wyraźniejsze. Caen przypiął pas z mieczem, sprawdził czy klinga sprawnie wychodzi z pochwy. Za pas wetknął sztylet. Jego lewa ręka spoczęła na rękojeści miecza, zdobionej starożytnymi znakami, symbolizującymi nazwę zakonu paladynów Roharu. Szybko zakrył miecz i sztylet opończą, wyglądał teraz jak zwykły wędrowiec. Ustawił się twarzą do zbliżających się jeźdźców. Grzmiało.
- Opowiedz się! – wycharczał ten wyższy z szyszakiem na głowie.
- A ktoś ty taki, że tak naskakujesz na wędrowca będącego na szlaku? – spokojnie odpowiedział Caen. W jego głosie dało się wyczuć nienaturalną wibrację.
- Nie twoja sprawa. – odkrzyknął wysoki. Był wyraźnie zdziwiony butnością napotkanego. Spojrzał na swojego kolegę, krępego wąsacza. Ten jednak siedział wciąż niewzruszony, z taką miną, jakby właśnie przemówiła do niego zupa w której zamierzał zanurzyć łyżkę. Zza jego pleców wystawały rękojeści dwóch mieczy. – Coś mi się zdaje, że zaraz oddasz nam wszystko co masz przy sobie.
- Jaki to niby prawem chcecie mnie ograbić? Ja nic nie mam... – wycedził przez zęby Caen.
- Jakim prawem? – wysoki wyglądał na wyraźnie rozbawionego. Tymczasem krępy wąsacz dalej miał kamienny wyraz twarzy. Idiotyczny, ale żadną miarą nie wzruszony. – Takim prawem, że znajdujesz się na terenie zbójów Nunina. Takim prawem, że siedzisz suchy pod skałą a my tu mokniemy. No i co najważniejsze takim prawem, że nas jest dwóch, a ty jesteś sam jak palec. Na niego Culik! – wysoki złapał za toporek zatknięty za pasem. Nie zdążył go jednak użyć, bo w tym momencie Caen błyskawicznym ruchem wydobył zza paska sztylet i posłał go prosto w gardło dryblasa. Sztylet zanurzył się w miękkiej szyi zbója aż po rękojeść. Trysnęła krew. Grzmiało. Dryblas zacharczał, wypuścił z rąk toporek i próbował zatamować krew, rękoma, a może chciał po prostu wyjąć sztylet ze swojego gardła. Nie zdążył tego zrobić, z ust pociekła mu piana, a on sam z impetem spadł z konia i gruchnął o ziemię. Culik aż otworzył z wrażenia gębę prezentując Caenowi rząd zepsutych zębów. Zachował jednak trzeźwość umysłu i dobył obydwa miecze które nosił na plecach. Caen również wyciągnął miecz z pochwy. Ostrze lśniło jasnym blaskiem, klingę na całej długości zdobiły starożytne runy, którymi zapisana była nazwa miecza „Sprawiedliwy”. Grzmiało. Obaj wojownicy przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Culik splunął i ruszył do ataku. Miał tę istotną przewagę, że poruszał się konno, do tego dzierżył dwa miecze. Caen wiedział, że w takiej sytuacji ciężko się będzie mu bronić. Musi więc utrzymać krótki dystans i błyskawiczną szarżą obalić jeźdźca z konia. Pierwsze zwarcie wypadło wyraźnie na korzyść bandyty. Caen co prawda sparował uderzenie jednego miecza, zdążył też odskoczyć, ale nie spodziewał się, że Culik jest aż tak silny. Zabójca stracił na chwilę równowagę, a to wystarczyło, żeby miecz spoczywający w lewej ręce zbója trafił go w pierś. Trysnęła krew. Mimo to Caen znalazł się w dogodnej pozycji do ataku, odskoczył bowiem w bok, a siedzący na koniu Culik nie był na tyle zwrotny, żeby błyskawicznie zweryfikować swoją pozycję. Grzmiało.