autor: Maciej Kurowiak
Cold Fear - recenzja gry
„Cold Fear” sprawia wrażenie gry, w której autorzy tak bardzo skupili się na kilku istotnych efektach graficznych, że zapomnieli o całej reszcie. Potencjał został zmarnowany przez drętwą fabułę, praktycznie żaden poziom trudności i krótki czas rozgrywki.
Miłośnicy macek i wszelkich oślizgłych paskudztw, pakujących się do czerepów homo sapiens i wysysających jakże cenny mózg, wystąp! Niech obleje Was Zimny Strach, który właśnie wpełza na sklepowe półki.
Inwazja Łowców Ciał (Invasion of the Body Snatchers) Kaufmana czy Rzecz (The Thing) Carpentera są chyba znane wszystkim miłośnikom owoców morza. W kinie temat został już tak wyeksploatowany, że trudno tu już o coś bardziej oklepanego. Nieco inaczej ma się sprawa jeśli chodzi o gry. Tutaj wolno czerpać z każdej tematyki, inspirować się czymkolwiek i jakkolwiek, byleby zabawa była przednia. Miłośnicy krwawych uciech nie mogą narzekać – można wręcz powiedzieć, że są przez producentów coraz mocniej rozpieszczani.
W tym roku coraz bardziej więc zaznacza się specyficzny rodzaj horrorów, jakim są strzelaniny w klimacie gore. Nie należy mylić tego z survival horrorami - choć są to gatunki pokrewne, to w przypadku owych strzelanin mamy do czynienia tylko i wyłącznie z jatką, okraszoną ewentualnie prostymi zadaniami w rodzaju znajdź klucz i otwórz nim drzwi. Największym przedstawicielem tego typu gier jest najnowsza, czwarta część Resident Evil, która już w tym miesiącu zagości w polskich sklepach. Równolegle do wielkiego hitu Capcomu i bez tak dużego szumu medialnego, powstawał właśnie Cold Fear, tworzony przez ekipę z Darkworks (znaną dotychczas z niezbyt udanego Alone in the Dark 4: The New Nightmare). Ale czy Zimny Strach jest wystarczająco przerażający, by powalczyć z wszechmocnym RE4 o tytuł najlepszego strzelanego horroru? A może to tylko jego wielkie oczy?
W grze wcielasz się w rolę Toma Hansena z sił amerykańskiej straży przybrzeżnej (taki David Hasselhoff, tyle, że z bronią palną), farbowanego blondyna, typowego twardziela, który potrafi wszystko i jest w stanie poświecić życie dla kobiety, którą poznał pięć minut temu. Pech chciał, że to w jego rewir gigantyczny sztorm zagnał rosyjski statek wielorybniczy. Przeprowadzony w pośpiechu desant na pokład kończy się jatką oddziału i przy życiu zostaje już tylko nasz bohater - ostatnia nadzieja białych i nie tylko. Szybko odkrywa straszną prawdę i musi walczyć o przetrwanie wśród szalejącego sztormu i nacierających żywych trupów. Akcja gry dzieje się nie tylko na statku i nieco później przyjdzie nam też zwiedzać platformę wiertniczą, gdzie wszystko się zaczęło.
Cold Fear przypomina z pozoru survival horror, jednak już po chwili przekonujemy się, że mamy do czynienia ze strzelaniną. Możemy wybierać pomiędzy dwoma rodzajami sterowania; poczynania naszego bohatera możemy śledzić zdając się na statyczną kamerę, bądź też sterując nim zza jego pleców. Jako, że celować możemy tylko używając opcji drugiej, jest ona o niebo bardziej praktyczna. Większość broni, jakich przyjdzie nam używać, wyposażona jest w laserowy celownik, więc trafienie w głowę nie stanowi większego problemu. Do dyspozycji mamy standardowy pistolet, karabin AK, a z czasem znajdziemy shotgun, pistolet maszynowy czy miotacz płomieni. Amunicji nie brakuje i możemy ją znaleźć przy każdym rozwalonym truposzu, trzeba jedynie wystarczająco szybko się schylić, gdyż trupy rozpływają się w powietrzu i zostaje po nich tylko rozmazana krew. Niestety o inteligencji naszych wrogów trudno cokolwiek powiedzieć – zwykle truposze po prostu rzucają się na wprost, by jak najszybciej dobiec i dziabnąć Hansena nożem. Rosjanie (ci żywi) ostrzeliwują się z karabinów i wystarczy jeden celny strzał w głowę lub kilka w inne części ciała, by takiego delikwenta uciszyć. Ogólnie rzecz ujmując nie trzeba stosować żadnej taktyki i wystarczy tylko dobrze celować.
Wiadomo, że w tego typu produkcjach najważniejszy jest klimat. Tutaj Cold Fear nie zawodzi, a przynajmniej nie w pierwszych godzinach gry. Statek, jego korytarze, kajuty i inne zakamarki, jak chłodnia czy maszynownia mają swoją atmosferę. W niektórych pomieszczeniach nagle gaśnie światło, jesteśmy wtedy zdani na latarkę… Czasem zza zakrętu ktoś wybiegnie wrzeszcząc szaleńczo lub po prostu wyskoczy z szafy. Pikanterii dodaje też bardzo wysoki poziom okrucieństwa i przemocy. Trafiona z shotguna głowa pryska w wyjątkowo paskudny i sugestywny sposób. Szkoda, że nie mamy takiej możliwości jeśli chodzi o niszczenie przedmiotów – zdecydowana większość przedmiotów (nawet monitory komputerów) jest po prostu niezniszczalna. Na szczęście krwawe efekty rekompensują tą drobną niedogodność. Niestety nie wszystko w Cold Fear wygląda tak pięknie. Szybko przekonujemy się, że w gruncie rzeczy powtarzamy te same czynności uwijając się po statku (po omacku, gdyż autorzy postanowili, że mapa, byłaby zbyt dużym ułatwieniem). Zaczynają przeszkadzać niedorzeczne dialogi i wtrącenia głównego bohatera. Potwory nużą, gdyż aż do samego końca, z nielicznymi wyjątkami, jesteśmy atakowani przez tych samych słabeuszy. Poziom trudności jest niezwykle niski, więc przeciwników przestajemy traktować poważnie. Stają się jedynie mięsem do dostarczania amunicji, a wypada jeszcze dodać, że podczas gry nie napotkamy żadnych bossów. Akcja toczy się wprawdzie szybko i nie będę szczególnie uszczypliwym gdy powiem, że jest bardzo przewidywalna i godna co najwyżej bardzo taniego filmu z zaplecza wypożyczalni w Pacanowie. Najgorsze na koniec: całość można ukończyć w około sześć godzin.
Kara za kawały o blondynkach…
Od strony technicznej Cold Fear prezentuje się bardzo interesująco. Już na samym początku widać, że autorzy skupili się w szczególności na efektach pogodowych i świetlnych. Trzeba przyznać, że efekt jest imponujący. Statek kołysze się i można to naprawdę poczuć, a na dodatek w ekran cały czas siecze deszcz. Nie sposób przytoczyć innego tytułu, gdzie tego rodzaju efekty byłyby zrobione lepiej. Nie możemy wprawdzie strzelać w żarówki, jak w Splinter Cell, ale światło (oraz jego brak) odgrywa tu bardzo ważną rolę. Jakości tekstur trudno coś zarzucić, choć nie we wszystkich pomieszczeniach są one tak samo dobre. Wspomniane już wcześniej krwawe fajerwerki, także nie mają sobie równych. Wrażenie psują jedynie fatalnej jakości przerywniki filmowe – trudno dociec dlaczego autorzy nie pokusili się o zastosowanie czasu rzeczywistego. Jeśli chodzi o muzykę, to pełni rolę czysto ilustracyjną i przy dobrym nagłośnieniu dobrze wpasowuje się w szalejący zewsząd sztorm. Dźwięk jest opracowany przyzwoicie, ale pozostawia pewne uczucie niedosytu. Wiatr, deszcz – cały ten rozgardiasz mógłby brzmieć nieco bardziej żywiołowo.
Cold Fear sprawia wrażenie gry, w której autorzy tak bardzo skupili się na kilku istotnych efektach graficznych, że zapomnieli o całej reszcie. Duży potencjał został zmarnowany przez drętwą fabułę, praktycznie żaden poziom trudności i bardzo krótki czas rozgrywki. Arsenał środków zostaje wyczerpany już w pierwszej godzinie gry i Cold Fear już do samego końca nie jest w stanie nas czymkolwiek zaskoczyć. Szkoda, że w Polsce praktycznie nie istnieją wypożyczalnie gier z prawdziwego zdarzenia, gdyż w takim miejscu najnowsza produkcja Darkworks mogłaby się sprawdzić. Na rynku jest już dość ciasno i za te same pieniądze można nabyć dużo lepsze pozycje. No cóż, Cold Fear sprawia co najwyżej wrażenie biedniejszego kuzyna Resident Evil 4. Zaleca się ostrożność przy ewentualnym zakupie.
Maciej „Shinobix” Kurowiak
PLUSY:
- interesujące efekty pogodowe i świetlne;
- bezkompromisowo krwawa.
MINUSY:
- żenujący scenariusz i dialogi;
- bardzo niski poziom trudności;
- raptem 6 godzin gry.