Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 8 stycznia 2001, 14:52

autor: Jakub Kowalski

Złoto i Chwała: Droga do El Dorado - recenzja gry

Po długim okresie ciszy producenci z Revolution starają się wrócić na panteon twórców przygodówek grą stworzoną na podstawie popularnego filmu animowanego. Para sympatycznych bohaterów szuka mitycznej Krainy Złota, autorzy gry raczej tam nie trafią...

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Mimo dochodzących zewsząd głosów o kryzysie gatunku przygodówek, ostatnimi czasy daje się zaobserwować pewien renesans tego pięknego (choć często wybitnie denerwującego) gatunku. W historię gier przygodowych złotymi zgłoskami wpisała się ongiś firma Revolution Software, wypuszczając swego czasu doskonałe i jak na swoje czasy rewolucyjne ‘Lure of the Temptress’, w której to grze elementem charakterystycznym było urealnienie dotychczasowej bolączki przygodówek, mianowicie sterylności i bezruchu. W większości gier tego typu postacie niezależne od gracza po prostu stoją przez cały czas w jednym miejscu, czekając tylko na rozpoczęcie z nimi rozmowy czy też otrzymanie przedmiotu, w Lure of the Temptress wyglądało to nieco inaczej – na przykład kowala można było spotkać albo w kuźni, albo w karczmie, albo podczas spaceru po ulicach miasta.

Po tym doskonałym tytule Revolution nie spoczęło na laurach, wypuszczając między innymi futurystyczny Beneath a Steel Sky, czy wreszcie dwie części gry Broken Sword. Broken Sword to chyba najładniejsza gra przygodowa (obok Curse of Monkey Island), która została kiedykolwiek stworzona... Grafika w dosyć wysokiej rozdzielczości, piękna animacja – dlatego też po długim okresie ciszy, przerywanym jedynie nieśmiałymi zapowiedziami gier In Cold Blood i Drogi do El Dorado, gracze spodziewali się ze strony Revolution naprawdę przełomowego dzieła. Szczerze mówiąc, nie wiem jak inni, ale ja nie mogę powiedzieć, abym był usatysfakcjonowany, zarówno In Cold Blood, jak i Drogą.

Droga do El Dorado to gra zrobiona na podstawie filmu o takim samym tytule, na licencji firmy Dreamworks. Za jej realizację zabrało się oprócz Revolution również kilka (!) innych firm, co już od samego początku źle wróży – gdy człowiek widzi aż tyle nazw zanim dotrze do ekranu tytułowego, to musi mu się włączyć jakiś dzwonek alarmowy, zresztą w myśl przysłowia ‘Gdzie kucharek sześć...’ Tak jest niestety i w tym przypadku. Fabuła gry dokładnie dubluje się z fabułą filmu, niestety ograniczona pojemność płyty kompaktowej (jak i wyobraźni twórców) zaowocowała przedziwnym rozwiązaniem – uczestniczymy jedynie w niektórych przygodach skądinąd sympatycznej pary głównych bohaterów, poszukujących legendarnej Złotej Krainy. A skoro bierzemy udział jedynie w kilku przygodach, ciągłość fabuły jest zerwana, co szczególnie daje się we znaki na koniec gry, kiedy najzwyczajniej w świecie nie wiadomo PO CO daną rzecz robimy (jak choćby napełnienie wieży wodą) – nie zrozumcie mnie źle, mamy jasno postawione zadanie, ale nie widać jego uzasadnienia wypływającego z fabuły. O ile na początku jeszcze cała historia dosyć dobrze trzyma się kupy (chociaż trzeba przyznać, że początek opowieści jest nieco... zaskakujący – czemu Tulio i Miguel są właściwie ścigani? A, przepraszam, pewnie intro nie zmieściło się na kompakcie...), to po dopłynięciu do Nowej Ziemi wszystko się rozłazi, żeby zakończyć się właśnie tą nieszczęsną wieżą z wodą. Mówiąc krótko – im dłużej gra się w Drogę do El Dorado, tym bardziej jest ona denerwująca i nielogiczna – prawdę mówiąc skończyłem tę grę z trudem i w wielkich bólach, chociaż dwa pierwsze etapy rozgrywki przeszedłem jak na skrzydłach.

A właśnie – etapy. Revolution w swoich produkcjach zakłada (i całkiem słusznie, zresztą), iż gracze niekoniecznie zafascynowani są pętaniem się po olbrzymim, dostępnym od początku do końca terenie gry i zdecydowała się już od pierwszego swojego tytułu wprowadzić podział całej zabawy na etapy – z reguły po kilka, góra kilkanaście lokacji. Po rozwiązaniu danego problemu przechodzimy do następnego zestawu miejsc i tak aż do szczęśliwego końca. Muszę przyznać, że sam nie wiem, czy takie rozwiązanie mi odpowiada, w końcu w Escape from Monkey Island dostęp do sporej ilości miejsc mi nie przeszkadzał, faktem jest jednak, że w Drogę do El Dorado grać mogą ludzie dużo mniej cierpliwi i wytrwali niż przeciętny przygodówkowiec, który zęby pozjadał na produkcjach Sierry i LucasArts.

Cała historia przedstawiona jest w formie retrospekcji – para naszych bohaterów stoi przed czymś co wygląda na stragan (a czym jest – wyjaśni się na końcu opowieści) i opowiada o swoich przygodach. Ten zabieg umożliwił twórcom po pierwsze omijanie niektórych fragmentów fabuły (choć niektóre ‘fragmenty’ są naprawdę potężne), po drugie wielokrotne uśmiercanie naszych bohaterów – gdy któregoś z nich uda nam się niechcący zabić, natychmiast słychać głos ‘zza kadru’ stwierdzający, że chyba coś jednak źle zostało opowiedziane i zaczynamy daną scenkę czy etap od początku. Rozwiązanie jest całkiem sprytne, zresztą Revolution w In Cold Blood zastosowała dokładnie tę samą formę opowiadania historii. Niedługo nie będzie już normalnych tytułów, tylko same retrospekcje ;-).

Bardzo ważnym elementem każdej gry komputerowej jest jej grafika. W Drodze do El Dorado twórcy zdecydowali się zastosować identyczne rozwiązanie jak LucasArts w Escape from Monkey Island, czyli grafikę w udawanym trójwymiarze – to znaczy postacie są trójwymiarowe, zaś całe otoczenie prerenderowane. I tu niestety spory minus. O ile Guybrush Threepwood w EfMI wpasowany był w swoje otoczenie wręcz doskonale, tak grafika w Drodze do El Dorado woła o pomstę do nieba – kanciaste, pikselowate postacie (gra nie wymaga, ani nawet nie korzysta z akceleratorów – coś strasznego w obecnej epoce) w pięknym, kolorowym środowisku... Brrr... Co gorsza, większość filmów w grze to fragmenty wycięte żywcem z filmu pełnometrażowego – rysunkowe ma się rozumieć – które to fragmenty co i rusz powodowały u mnie wzdychanie ‘ach, jaka ta gra mogła być piękna...’. Niestety gra nie jest piękna, a wspomniane filmiki non-stop o tym fakcie przypominają. Nie tędy droga, panowie graficy... Szczerze mówiąc, zdecydowanie wolałbym, żeby twórcy przygodówek zapomnieli wreszcie o nowoczesnych technologiach w stylu postaci złożonych z wielokątów i robili gry takie, jakie zawsze były lubiane – z ręcznie rysowaną grafiką w wysokiej rozdzielczości, gry nie różniące się w ogóle od filmów animowanych. Gdyby takie rozwiązanie zastosowano w Drodze do El Dorado, stałaby się ona na pewno przebojem, a tak – wydaje mi się – przeminie bez echa.

Żal mi bardzo z tego powodu, ponieważ pod względem rozrywkowym gra jest naprawdę dobra. Zagadki są na dosyć niskim poziomie (co wynika z etapowej struktury gry), ale mogą się podobać, szczególnie młodszym odbiorcom, do których w końcu adresowany był film. Zaciąć się w grze praktycznie nie można, ale denerwuje całkiem pokaźna ilość zagadek zręcznościowych typu szybko naciśnij klawisz stojąc twarzą do kamienia – oczywiście najgorsza, najnudniejsza i najżmudniejsza zagadka przypada na koniec gry, co nie wpływa pozytywnie na końcowe wrażenie... Niemniej jednak, aż do tej właśnie zagadki gra się miło i sympatycznie, w czym pomaga dodatkowo możliwość przełączania się (chociaż nie zawsze) pomiędzy parą, a z czasem trójką głównych bohaterów. Muszę szczerze przyznać, że gdyby wszystkie etapy wyglądały jak ten, gdy Tulio i Miguel próbują uciec z ładowni na statku flagowym Corteza (tak, panowie tłumacze, Corteza, nie Korteza), to gra byłaby genialna.

Padło nawiązanie do tłumaczenia – dobrze, popastwmy się teraz nad jakością lokalizacji ;-). Generalnie jestem umiarkowanym przeciwnikiem spolszczeń gier komputerowych, ale zgadzam się, że gry przeznaczone dla młodszych odbiorców powinny być tłumaczone, byle dobrze, bo jeszcze dziecko naczyta się głupot... Tłumacze Drogi do El Dorado głupot się na szczęście ustrzegli, ale w grze występuje sporo literówek (za dużo, jak na tak krótką fabułę...) plus kilka błędów ortograficznych – jak na przykład słowo ‘koleżka’ napisane przez ‘sz’ (nie zacytuję, bo mi korekta zmieni ;-)). Te błędy sugerują brak jakiegokolwiek betatestingu gry w wersji polskiej, co niestety dowodzi niepoważnego podejścia polskiego dystrybutora do graczy... Podejścia tym bardziej niepoważnego, iż również jakość głosów podłożonych w polskiej wersji zdecydowanie odbiega od przyjętych już standardów. Po pierwsze sam ich dobór jest nie najszczęśliwszy – niektórzy z aktorów brzmią tak, jakby nigdy wcześniej nie nagrywali niczego w studio dźwiękowym, trema ich po prostu zżera, a to nie powinno mieć miejsca przy profesjonalnej produkcji. Drugim bardzo rzucającym się w uszy problemem jest niedbałość dźwiękowców przy edycji już ukończonych nagrań – bardzo często głos danej postaci słyszymy dopiero w 3-4 sekundy po wyświetleniu odpowiedniego tekstu! Nie muszę dodawać, że do tego czasu tekst ów mamy już dawno przeczytany...

Czas na podsumowanie... Generalnie uważam Drogę do El Dorado za pozycję raczej przeciętną, szczególnie w porównaniu z Escape from Monkey Island, dodatkowo jeszcze zepsutą niezbyt udaną lokalizacją. Niemniej jednak jest to obecnie jedyna chyba na rynku przygodówka skierowana do młodszych odbiorców...

Cubituss

Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego
Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego

Recenzja gry

Oto Life is Strange, na które czekałem prawie 10 lat. Mało istnieje bohaterek, do których przywiązałem się tak jak do Max, i jestem przeszczęśliwy, że mogłem poznać jej dalsze losy… acz Double Exposure nie trafiło mnie w serce tak celnie jak pierwszy LiS.

Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater
Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater

Recenzja gry

Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club to nowa odsłona ponad trzydziestoletniej serii kryminalnych gier visual novel. Tym razem badamy sprawę morderstw powiązanych ze zbrodniami sprzed lat – i z lokalną miejską legendą.

Recenzja gry Nobody Wants to Die. Polacy znów udowodnili, że są świetni w opowiadaniu historii
Recenzja gry Nobody Wants to Die. Polacy znów udowodnili, że są świetni w opowiadaniu historii

Recenzja gry

Po pokazie gameplayu dla prasy nie byłem przychylnie nastawiony do Nobody Wants to Die. Twórcom z Wrocławia udało się jednak złamać mój sceptycyzm już po kwadransie gry. Choć chwilami ziewałem, nieprędko zapomnę tę transhumanistyczną przygodę neo-noir.