autor: Artur Okoń
Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia - recenzja gry
The Lord of the Rings: The Fellowship of the Ring to już druga próba przeniesienia niezwykle rozbudowanego, fantastycznego świata, stworzonego przez J.R.R. Tolkiena w realia gier komputerowych...
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Bardzo się cieszę, iż przyszło mi pisać recenzje tej gry dopiero w grudniu, a nie np. w marcu. Po ukazaniu się pierwszego filmu Petera Jacksona opartego w na książce J.R.R Tolkiena, w mediach zalewano nas wszelkimi możliwymi informacjami dotyczącymi książki i świata w niej przedstawionego (gdzieś nawet widziałem charakterystykę seksualną Hobbitów :-) ! Nawet mnie, odwiecznego fana „Władcy pierścieni” ten „szał” w mediach zniechęcił do tego stopnia, że po miesiącu na słowo „Gandalf” reagowałem nagła wysypką ;).
Na szczęście była to chwilowa słabość, sytuacja wróciła do normy i zacząłem z niecierpliwością oczekiwać kolejnej gry opartej na prozie mistrza, która to wreszcie miała rzucić fanów na kolana. I rzuciła, choć nie dokładnie w sposób, jaki bym chciał...
Skoro gra The Lord of the Rings: The Fellowship of the Ring, opiera się na twórczości Tolkiena, to jej fabuła jest oczywista. Jednak dla wszystkich tych, którzy ostatnie lata spędzili na bezludnej wyspie, lub też dopiero teraz dzięki cudowi odzyskali słuch i nauczyli się czytać ;), szybko ją przybliżę. Korzystając ze streszczenia, które znalazłem na jednej z stron www: „Główny bohater, hobbit Frodo, posiada pierścień zła, którego poszukuje potężny czarnoksiężnik Sauron. Pierścień trzeba zniszczyć, a jedynym sposobem jest wrzucenie go do otchłani w Górze Przeznaczenia. Góra jest cholernie daleko, dlatego nasz Hobbit razem z przyjaciółmi idzie do niej przez całe trzy tomy” ;).
Przygodę zaczynamy jako Frodo. Przed nami kilka prostych zadań polegających na odnalezieniu klucza, czy też aktu własności do Bag End i zaniesieniu go kuzynce Lobelli. Po drodze odnajdziemy naszych przyjaciół (Sama, a także Merrego i Pepina, którzy czekają w tawernie) i po zakończeniu przygotowań pod osłoną nocy opuścimy Shire podążając przez lasy do Bree, dalej do Rivendell. A dalej będzie już tylko gorzej.
Gra bazuje na pierwszej części trylogii. Czytając w zapowiedziach tą wiadomość bardzo się ucieszyłem, albowiem w filmie zabrakło kilku istotnych kwestii (np. spotkania z Tomem Bombadilem, czy też zmagania na kurhanach), a w grze są one obecne i jest to jej niewątpliwy plus. Co ciekawe pojawia się też parę elementów poza książkę wykraczających. Będąc jeszcze w Shire będziemy mogli wykonać kilka dodatkowych zadań (pomóc młynarzowi, dostarczyć dziadkowi leczące kwiatki etc.). Na początku są one uzasadnione (pomagają graczowi oswoić się ze światem gry), jednak już powód zmiany zakończenia jest dla mnie wielką zagadką. Poza tym gra nie zaczyna się w dniu urodzin Bilbo Bagginsa, a w momencie, gdy Gandalf opowiada Frodowi o pierścieniu. To nie ostatni przypadek, w którym osoba niemająca kontaktu z książką, może mieć mały problem z pełnym zrozumieniem przebiegu historii przedstawionej w grze.
Czas napisać cos o samej rozgrywce. Podczas naszej przygody będziemy sterować trzema postaciami, które zmieniają się cyklicznie nie pozostawiając nam przy tym żadnego wyboru! To dość istotna informacja, bo czytając zapowiedzi kilkakrotnie natrafiłem na informacje, że ten wybór mieć będziemy, dzięki czemu będziemy mogli ukończyć grę na trzy różne sposoby! Nic z tego, gra jest wybitnie linearna i żadnej swobody nie pozostawia. Zaczynamy rozgrywkę jako Frodo. Jak na hobbita przystało potrafi się on bezszelestnie poruszać, a dzięki swojej zwinności także skakać (proszę się nie śmiać, inne postacie już tego nie potrafią). Za to kiepsko radzi sobie w walce (początkowo uzbrojony jedynie w patyk i kamienie, którymi nie zadaje najmniejszych ran nieprzyjacielem).
Etapy, które będziemy Frodem pokonywać, łączą w sobie elementy zręcznościowe i logiczne, ze znaczną przewagą tych drugich. (np. odpowiednio rzucać kamyki by przyciągnąć uwagę przeciwnika, samemu szybko uciekając w inne miejsce). Drugą z postaci, nad którą obejmiemy kontrolę po dojściu do Bree, jest Aragorn. Uzbrojony w miecz i łuk pełni rolę maszyny do zabijania paskudztw wszelakich. Jego kolejnym atutem jest potężne kopnięcie, które natychmiast przewraca przeciwnika i pozwala go jednym celnym uderzeniem dobić. Lokacje, które będziemy przechodzić jako Aragorn są w 99% nastawione na walkę, czyli element wyłącznie zręcznościowy. Ostatnią z postaci kontrolę, nad którą przejmiemy po opuszczeniu Rivendell jest, Gandalf. Jak na czarodzieja przystało jego głównym atutem jest magia, choć i mieczem potrafi dość dobrze wywijać. Gandalf dysponuje pięcioma różnymi zaklęciami, lecz mówiąc szczerze to do pełni szczęścia wystarcza jedno z nich - błyskawica. Razi ona jednocześnie wszystkich pobliskich przeciwników, dzięki czemu walka staje się łatwa i przyjemna. Jedynym ograniczeniem są punkty mana, ale te można szybko regenerować wypijając zawartość jednaj z flaszek Miruvoru, których w okolicy znajdziemy dość sporo. Etapy, w których będziemy sterować Gandalfem są głównie zręcznościowe (olbrzymia ilość przeciwników do ubicia), jednak można się w nich doszukać elementów logicznych (np. wędrówka przez labirynty w kopalni Moria).
Sterowanie postaciami jest dość proste i nie sprawia większych problemów. Najtrudniejsze elementy (jak skakanie czy wchodzenie po drabinie) pojawiają się w grze może ze trzy razy. Skradania użyjemy raz (i to na początku gry uciekając z Shire) - czyli typowy przerost formy nad treścią. Element walki po chwili treningu również daje się dobrze opanować. Cała sztuka polega na tym by rytmicznie wciskać lewy przycisk myszki i choć trochę celować. Wprawdzie możemy blokować ciosy i robić uniki, jednak moim zdaniem to niepotrzebna strata czasu. Warto w tym momencie dodać, iż gra oferuje nam dwa tryby wyświetlania, które dynamicznie możemy zmieniać. Standardowy „zza pleców” (czyli mówiąc prawidłowo w trzeciej osobie) i „z oczu” (pierwsza osoba). Ten drugi doskonale nadaje się do celowania z broni miotanej (czy też zaklęć) i rozglądania się po okolicy (by np. trafnie ocenić odległość dzielącą nas od krawędzi).
The Lord of the Rings: The Fellowship of the Ring w dużej mierze opiera się na walce. Elementy przygodowe są praktycznie dodatkiem. Większość z poziomów sprowadza się do tego by kroczyć przed siebie eliminując coraz to liczniejsze grupy przeciwników. A skoro już o wrogach mowa to w grze występuje ich stosunkowo mało. Podczas wędrówki napotkamy wilki, pająki, zjawy, orki, goblińskich łuczników, kilka Trolii i orki Sarumana - Uruk-chai. Praktycznie z wszystkimi sposób walki wygląda identycznie i już po chwili zaczyna gracza nudzić. Obraz nieznacznie poprawia fakt, iż każdy etap kończy się potyczką w „bossem”, dzięki czemu będziemy mogli zmierzyć się np. z Nazgulami czy też Balrogiem. Stracone punkty zdrowia będziemy mogli uzupełnić zjadając znalezione produkty żywnościowe (grzywki, chleb, lembas). Jednocześnie są one praktycznie jedynymi przedmiotami dostępnymi w grze! To już mała przesada!
Największą zaletą Władcy pierścieni jest piękno przedstawionego w niej świata. Dla mnie „zwiedzanie” było głównym celem gry, dającym motywację to żmudnego zabijania kolejnych potworów. Ponieważ graficznie gra przedstawia się znakomicie (ach ta woda i niebo!), wrażenia estetyczne są wspaniałe. Poza tym, jeśli czytaliście książkę to teraz nadarza się okazja by sprawdzić czy wasze wyobrażenia Śródziemia pokrywają się z tym, co w grze ujrzycie.
Na tym niestety plusy gry się kończą, za to zarzutów mam całą listę. Po pierwsze spodziewałem się czegoś zupełnie innego. Początek gry wypadał zachęcająco - ot, jakieś zadania do wykonania, postacie, z którymi można porozmawiać, przedmioty, które trzeba odnaleźć i wykorzystać. Zapowiadała się typowa gra przygodowa. Jednak już po opuszczeniu Shire gra zmienia się w zwykłą i do tego nudną zręcznościówke. Przemy przed siebie, tłuczemy wszystko, co nawinie się pod miecz, a cała trudność polega na tym by odszukać prawidłową drogę. A skoro już o drodze mowa, to zdecydowanie zabrakło mi tu najprostszej mapy okolicy. Za to jest zupełnie nieprzydatna mapa krain Sródziemia. Na miłość boską, niby do czego miałaby mi się ona przydać? Niezbędny okazałby się choćby kompas, który wskazywałby kierunki geograficzne! Znacznie uprościłoby to sprawę, bo np. w Morii większość korytarzy i sal wygląda podobnie. Po chwili nie pamiętamy, z jakiego kierunku przyszliśmy, nie mówiąc już o tym by iść dalej. Całe szczęście, że autorzy gry nie mieli pomysłu na stworzenie bardziej rozbudowanych labiryntów. Z resztą, co to za labirynty? Lara Croft prawdopodobnie umarłaby ze śmiechu! Graczy którzy przyzwyczaili się do gry w np. Tomb Ridera ostrzegam- tu dźwignia otwierająca drzwi w 80% przypadków znajduje się tuż przy nich ;) ! Widać Krasnoludy były bardzo prostą rasą ;). O przeroście formy nad treścią już wspominałem, podam jednak jeszcze jeden przykład- Pierścień Władzy. Jego użycie zapewnia nam przez chwilę niewidzialność, jednak po ok. 20 sekundach prowadzi do śmierci. Szkoda tylko, że przez całą grę nie ma nawet jednego miejsca, w którym pierścień powinno się użyć! Większym ryzykiem jest, że za późno go zdejmiemy i umrzemy, niż to, iż jakiś potwór nas zabije! Generalnie poziom trudności jest wręcz śmieszny, bo mimo olbrzymiej ilości potworów wcale nie musimy z nimi walczyć, ot wystarczy szybko biec przed siebie! Do tego dochodzą plansze, w których pomaga nam jeden bądź kilku naszych przyjaciół. Zazwyczaj ta pomoc sprowadza się do tego, iż oni będą walczyć a my możemy się przyglądać. Po co ryzykować zdrowie, skoro inni mogą odwalić za nas czarną robotę? Tym bardziej, że są w 100% nieśmiertelni. Eh, później dochodzi do takich paradoksów, że grając Aragornem unikamy walki, przyglądając się jak pomagający nam Hobbici zabijają patykami Trolla. Nie podoba mi się również sposób, w jaki gra przedstawiła wędrówkę drużyny. To, że sterujemy jedną postacią jest logiczne, jednak gdzie do cholery są pozostali? Kierując w Morii Gandalfem do pomocy mamy Gimliego, a gdzie reszta? Za to po przejściu kilku korytarzy zobaczymy film pokazujący drużynę w komplecie, by po jego zakończeniu znów zostać samemu. Jednym z najważniejszych elementów w książce i w filmie, który oddziałał na nasze uczucia, było właśnie wspólne zmaganie się z przeciwnikami. Za to tutaj czuje się tak samotny jak kolejna Lara Croft! I wreszcie koronny argument- ukończenie The Lord of the Rings: The Fellowship of the Ring zajmuje około pięć godzin! Na Boga, ponad 120 zł, za wieczór miernej zabawy? Panowie, bez przesady!
Ze strony technicznej gra prezentuje się bardzo przyzwoicie, wręcz znakomicie. Graficznie nie mam zarzutów i to zarówno, jeśli chodzi o jakość wykonania, płynność, bogatość szczegółów jak i co chyba najważniejsze - przedstawienie samych postaci. Jak wspomniałem wcześniej, tą The Lord of the Rings: The Fellowship of the Ring warto zobaczyć choćby ze względu na zwiedzanie przedstawionego w grze świata. Znakomicie prezentują się główni bohaterowie, których wygląd nie odbiega od oczekiwań (no, może poza Gandalfem). A już majstersztykiem jest przedstawienie poszczególnych potworów wykonanych z olbrzymią starannością. Nazgule czy też Barlog budzą samym swoim wyglądem grozę i tak być powinno! W grze występują dwa rodzaje scenek przerwnikowych, które obejrzymy - pierwsze bazują na silniku gry, podczas gdy drugie (które pojawiają się rzadziej) są typowymi filmami. Mi nieszczególnie przypadły do gustu, bo wyglądem zbytnio różnią się od gry, a z tym, co widzieliśmy w filmie Jacksona nie mogą się równać. Ścieżka dźwiękowa została wykonana starannie. Muzyka zmienia się na żywszą, gdy grozi nam niebezpieczeństwo, by znów zwolnić i brzmieć radośnie, gdy nastanie spokój. Orki warczą, a postacie mają przyjemne dla ucha głosy typowe dla danej rasy - jednym słowem nic do zarzucenia. Sam silnik gry również prezentuje się zadowalająco - gra pozwala na wyświetlanie w różnych rozdzielczościach, paletach barw, a także na redukcje cieni i detali. Dzięki temu nawet na słabszych maszynach działa dość płynnie. Niestety pod względem technicznym w grze znalazło się kilka mankamentów. Kamera często ustawia się nielogicznie, przez co zupełnie nic nie widzimy. I o ile w otwartych przestrzeniach nie jest to problemem, to np. w Morii może przesądzić o naszej śmierci. Na dłuższą metę denerwujące robi się to, iż gra sama nie wykonuje autosave, bo przejściu danego etapu. A, że ginie się tu dość często, dlatego radzę pamiętać o samodzielnym zapisywaniu stanu gry!
Podsumowując, gra mnie zawiodła. Rzuciła na kolana starannością wykonania i pięknem przedstawionego świata, ale zabiła głupotą i nudą rozgrywki. Ot, po raz kolejny producent poszedł na łatwiznę, tworząc „masówkę” i wychodząc z założenia, iż ładna grafika i sukces filmu zapewnią mu finansowy sukces. I mimo, że gra jest kiepska to obawiam się, iż sama nawa „Władca Pierścieni” sprawi, iż tak się stanie. The Lord of the Rings: The Fellowship of the Ring spodobać się może jedynie fanom książki i to nie jako gra, a raczej multimedialna wycieczka po Sródźiemiu. Jednak ze względu na nikły czas potrzebny do jej ukończenia, proponuje ją raczej od kogoś pożyczyć niż kupić. Niestety, zmarnowano dobry projekt. Który to już raz?
Artur „MAO” Okoń