Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 16 lutego 2006, 10:32

autor: Bartek Czajkowski

Trzej Muszkieterowie - recenzja gry

Całkiem zabawna historia rozpoczyna się w roku 1628. Podczas, gdy trójka muszkieterów siedzi przy stole w gospodzie „Pod Czerwonym Gołębiem”, rozmawiając o tajemniczym porwaniu swych druhów, przez drzwi wpada zziajany D’Artagnan...

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Reklama dźwignią handlu – trudno nie zgodzić się z tym powiedzeniem, szczególnie trzymając w ręku produkt najwyżej przeciętny, którego szans na sprzedaż upatrywać należy w pudełku, opatrzonym dobrymi, acz wyssanymi z palca, hasłami reklamowymi, a nie samą treścią gry. A któż na takie chwyty jest bardziej podatny niż dzieci? To do nich właśnie adresowani są Trzej muszkieterowie. Jak czytamy na banerach: „pierwsza gra oparta o dzieło Aleksandra Dumasa” – czyżby panowie z Legendo nie słyszeli np. o całkiem dobrym point & click Touché? Bynajmniej nie o to chodzi, że próbuję się czegoś czepić na siłę... To drobne kłamstewko pociąga ich za sobą więcej. Nie zmienia to jednak faktu, że w Trzech muszkieterów gra się wcale miło i spora liczba obietnic, nie znajdujących potwierdzenia w rzeczywistości, nie była potrzebna.

Całkiem fajna i trzeba przyznać zabawna historia, którą opowiada nam Portos, rozpoczyna się w roku 1628. Podczas, gdy trójka muszkieterów siedziała właśnie przy stole w gospodzie „Pod Czerwonym Gołębiem”, rozmawiając o tajemniczym porwaniu swych druhów, przez drzwi wpadł nagle zziajany D’Artagnan. Trzymając w jednej ręce klucz, a w drugiej odebraną dopiero co bandycie mapę, zaczął opowiadać przyjaciołom o odnalezionej kryjówce hrabiego Xaviera, w której przetrzymuje muszkieterów. Chwilę po tym jak skończył, drzwi gospody zostały otwarte raz jeszcze. Tym razem w progu stał wspomniany Xavier w asyście porucznika Orsiniego i gwardii żołnierzy. Podczas rozpętanej szarpaniny Portos został niepostrzeżenie wypchnięty przez okno gospody, a Aramis, Atos i D’Artagnan – mimo zaciętej walki – zostali kolejnymi zakładnikami złego hrabiego. Nie stroniący od alkoholu Portos, kiedy tylko doszedł do siebie i zauważył, że jego towarzysze broni zostali pojmani, sięgnął szybko po łyk orzeźwiającego francuskiego wina i pognał przyjaciołom na pomoc rzucając się w wir przygody.

Metal Gear Solid 5: Portos Revenge.

Cała rola Portosa, głównego bohatera gry, zagrana jest nad oczekiwanie dobrze. W intrze, przerywnikach między poziomami czy samej grze, Roch Siemianowski (głos znany chyba najbardziej z reklam odchudzających pasów, super mikserów i materacy zastępujących pełnowartościowe łóżka w Telezakupach), daje porządną lekcję profesjonalnego dubbingu. Szkoda tylko, że chcąc zaoszczędzić na lokalizacji, dystrybutor zatrudnił tylko i wyłącznie jego – przez co pan Roch zmuszony był użyczyć swej barwy nie tylko narratorowi, lecz również Orsiniemu czy hrabiemu Xavier.

Niestety, o ile dobrze Portosa się słucha, to znacznie gorzej ogląda. Animacja postaci to w wypadku Trzech muszkieterów krok milowy, ale wstecz. Autorzy spóźnili się ze swym silnikiem o dobrych kilka lat, a – cytuję – „powalające modele postaci” mają słabe szanse konkurować nawet z pierwszym Crash Bandicoot.

In plus zaliczyć za to można prosty, acz ciekawy projekt poziomów. Zastosowana technika sprawia wrażenie, jakby wszystko rozgrywało się na scenie teatru, po której walają się tekturowe elementy scenografii. Szkoda tylko, że zamiast obiecanych różnorodnych 200 obszarów przychodzi nam co chwilę mruczeć pod nosem „jak bym już tu był...”, kiedy co trzecią lokację stanowi niemal to samo wnętrze pałacu czy dopiero co przebiegnięte lochy. Każdemu poziomowi towarzyszy natomiast inna, zdecydowanie przyjemna dla ucha i odpowiednio dobrana muzyka. Choć w grze mniej zauważalna w przerywnikach filmowych świetnie komponuje się i podkreśla akcję. Tak więc w spokojnej wiosce wesoło przygrywają trąbki, a w nawiedzonym opactwie wyraźnie słychać nerwową grę fortepianu.

Kierowanie poczynaniami Portosa nie sprawi problemu nawet najmłodszym graczom. Poza klawiszami kierunku do sterowania używane są jeszcze tylko przyciski skoku oraz ataku – zamiennie ze sporadycznym przesuwaniem skrzyń. Sama rozgrywka nie jest niestety nazbyt urozmaicona. Podczas całej przygody napotkamy na zaledwie cztery klasy przeciwników. Strażnicy, niczym w Prince of Persia, stają się z każdym poziomem coraz bardziej odporni na zadawane ciosy, jednak poza tym wśród wspomnianych czterech profesji różni ich od siebie tylko kolor szat. Jako, że nie myślą też o jakimkolwiek blokowaniu ciosów, gra ogranicza się do parcia na przód, od czasu do czasu przeskakując dodatkowo turlającą się w naszą stronę beczkę czy unikając bliższego spotkania z zastawioną na nas pułapką Xaviera. Ogromnym rozczarowaniem był dla mnie brak ukrytych pomieszczeń z jakimiś bonusami. Przeczesując dokładnie każdy poziom i kończąc go w 100 bądź 99 procentach skuteczności, trzy czy cztery razy zdarzyło mi się znaleźć ukryte za kilkoma skrzyniami życie czy kilka, przeliczanych za punkty, monet. Szkoda, że nikt nie wpadł na pomysł zaprojektowania dodatkowych poziomów dla lubiących zbaczać z drogi...

Wkręcanie szefa.

Aby uwolnić przyjaciół Portosa, musimy biegać w poszukiwaniu kluczy do zamkniętych drzwi, prowadzących do następnych pokoi czy komnat. Niestety między bajki można włożyć zapewnienia, iż im znajdywaniu towarzyszą jakieś zagadki. Trzej muszkieterowie to gra czysto zręcznościowa bez żadnych elementów zaczerpniętych z innych gatunków. O wspomniane klucze mało tego, że nie trzeba specjalnie zabiegać, to niejednokrotnie znajdują się zwyczajnie na drodze do drzwi. W skrajnych przypadkach, aby je znaleźć, trzeba odbić z drogi, przeskoczyć z drabinki na drabinkę, zabrać klucz z półki i wrócić na główną ścieżkę. Po każdym z większych etapów gry następuje spotkanie z bossem. I tu niestety kolejny zawód. Autorom scenariusza brakło polotu i w czterech pojedynkach (żeby nie zdradzić za wiele) dwa razy stajemy do walki na szpady, a kolejne dwa to „wkręcanie bossa”.

Niestety kod gry nie został należycie sprawdzony i bywa, że program samoczynnie, bądź przez nieprzewidziane przez autorów posunięcia gracza (jak np. powrót do niektórych lokacji!) kończy się wyskokiem do Windows. Może to trochę wyprowadzić z równowagi, zwłaszcza gdy kończy się właśnie walkę z bossem, a automatycznie robiony zapis jest dopiero 15 minut (tj. 20 skoków, 8 pokonanych przeciwników, 2 przesunięte skrzynie i 10 ominiętych pułapek) gry wcześniej...

Poziom trudności nie jest nazbyt wygórowany. Mnie przejście gry zajęło jakieś 4 do 5 godzin, zaledwie kilka razy (tylko i wyłącznie przez nieokiełznaną chciwość) oglądając plansze z napisem „koniec gry”. Młodszym graczom, do których produkt jest adresowany, powinno dać to kilkanaście godzin zabawy.

Jednak dzięki zabawnej fabule miałem wrażenie, jakbym raczej brał udział w jakiejś interaktywnej bajce czy opowieści, niż jedynie grał w platformówkę. To dobrze, bo mimo niemałej liczby błędów i niedoróbek, jakie gra niestety posiada, całkiem dobrze się bawiłem – niczym dobra książka niemal całkiem mnie pochłonęła. Szkoda że, o jednym z trzech możliwych zakończeń decydują nie – jak to było zapowiadane – podejmowane podczas gry decyzje czy rozwiązywane zagadki, a ostatnie sekundy gry i ilość zebranych na koniec monet. Czy więc pozostawianie wszystkich bonusów na drodze to wystarczający powód, aby mieć ochotę zagrać ponownie i poznać alternatywne zakończenia? Dla mnie – raczej nie...

Trzej muszkieterowie to może, wbrew temu co piszą autorzy, nie połączenie gry przygodowej i zręcznościowej, brak tu zagadek do rozwiązywania, lokacji nie jest tak wiele, jak można by się spodziewać i próżno szukać rzucającej na kolana grafiki, ale dla młodszych i mniej wymagających czy posiadających słabsze konfiguracje sprzętowe graczy, wydanie niecałych trzech dyszek nie będzie wyrzuceniem pieniędzy w błoto i... Dumas w grobie się chyba nie przewróci.

Bartosz „Bartolomeo” Czajkowski

PLUSY:

  • zabawna fabuła i przerywniki między poziomami;
  • ciekawie pomyślane poziomy;
  • bardzo dobre udźwiękowienie;
  • trzy zakończenia?

MINUSY:

  • marna animacja postaci;
  • zbyt niski poziom trudności;
  • mało urozmaicona rozgrywka;
  • brak poukrywanych bonusów;
  • błędy wyrzucające do systemu.
Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego
Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego

Recenzja gry

Oto Life is Strange, na które czekałem prawie 10 lat. Mało istnieje bohaterek, do których przywiązałem się tak jak do Max, i jestem przeszczęśliwy, że mogłem poznać jej dalsze losy… acz Double Exposure nie trafiło mnie w serce tak celnie jak pierwszy LiS.

Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater
Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater

Recenzja gry

Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club to nowa odsłona ponad trzydziestoletniej serii kryminalnych gier visual novel. Tym razem badamy sprawę morderstw powiązanych ze zbrodniami sprzed lat – i z lokalną miejską legendą.

Recenzja gry Nobody Wants to Die. Polacy znów udowodnili, że są świetni w opowiadaniu historii
Recenzja gry Nobody Wants to Die. Polacy znów udowodnili, że są świetni w opowiadaniu historii

Recenzja gry

Po pokazie gameplayu dla prasy nie byłem przychylnie nastawiony do Nobody Wants to Die. Twórcom z Wrocławia udało się jednak złamać mój sceptycyzm już po kwadransie gry. Choć chwilami ziewałem, nieprędko zapomnę tę transhumanistyczną przygodę neo-noir.