Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 8 lipca 2009, 08:13

autor: Krzysztof Gonciarz

Tales of Monkey Island - Launch of the Screaming Narwhal

Monkey Island powraca! Pierwszy epizod nowej miniserii firmy Telltale Games to obiecujący początek zarówno dla fanów Guybrusha Threepwooda, jak i dla wszystkich miłośników przygodówek.

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Kultowa niegdyś marka Monkey Island wróciła! Twórcy epizodycznych przygód duetu Sam & Max, wynalazcy „seriali” wśród gier wideo i spadkobiercy złotego okresu przygodówek stanęli na wysokości zadania i stworzyli coś, co fani cyklu o Małpiej Wyspie mogą z czystym sumieniem uznać za swoje. No, może nie do końca stworzyli, bo mówimy dopiero o pierwszym epizodzie miniserii, która odkryje się przed nami przez najbliższe miesiące.

Tajemnica Małpiej Wyspy to mit stworzony przez Rona Gilberta przy współudziale Tima Schafera (teraz siedzącego nad Brutal Legend). Fani serii nigdy tak naprawdę nie dowiedzieli się, czym ów sekret jest, ale nie o to chodzi. Chodzi o przygody Guybrusha Threepwooda, pirata-pechowca, któremu zawsze wiatr w oczy i kłody pod nogi. Bohater zazwyczaj walczy o względy swojej ukochanej, Elaine Marley i mierzy się przy tym z LeChuckiem, złym piratem-zombie. Naładowana pozytywną energią, przygodowa telenowela trwała już cztery części, po czym nastąpił przestój. Wydawało się, że nikt nie ma ochoty kontynuować pirackiej serii. A jednak.

Pierwszy epizod Tales of Monkey Island zaczyna się dynamicznie – widzimy scenę bitwy morskiej pomiędzy okrętem Guybrusha a statkiem Elaine, nad którym przejął kontrolę LeChuck. Oczywiście w ciągu pierwszych 15 minut gry wszystko się komplikuje do granic możliwości i przy udziale niezbadanej magii voodoo bohater ostatecznie ląduje na nieznanej wyspie – Flotsam Island – oddzielony od swojej (już) żony, majątku i antagonisty. Co gorsza, wyspa ta od wielu lat jest pułapką dla wszystkich podróżnych, bo wiejące dookoła niej wiatry uniemożliwiają jej opuszczenie. Cóż to dla Guybrusha. Wystarczy zmienić wyroki natury i zdobyć środek transportu. I tu pojawia się jedyny zacumowany w porcie Flotsam Island statek, tytułowy dla pierwszego epizodu Screaming Narwhal.

Scena bitwy morskiej jest tym razem dość kameralna.Nie ma nawet armii szkieletów!

Tales of Monkey Island to klasyczna przygodówka bez udziwnień. Wiele ma wspólnego z niedawno wydanymi przygodami Sama i Maxa – w końcu to ten sam silnik. Obserwujemy więc w miarę prostą, ale stylową grafikę 3D, zbieramy przedmioty, rozwiązujemy zagadki itd. Z tymi ostatnimi bywa różnie. Zdarzają się łamigłówki zabawne, logiczne, ale też zupełnie irracjonalne i momentami frustrujące. Przejście tej gry-epizodu zajęło mi jakieś 5 godzin, z czego znacząca część poświęcona była rozpaczliwemu szukaniu rozwiązania w momentach klasycznego przygodówkowego „przycięcia”. Niestety, znalazłem je dopiero metodą próbowania wszystkiego na wszystkim, co trochę zabolało.

Wielu twierdzi, że w serii Monkey Island najważniejsze są postacie. Pod tym względem nowa część nie zawodzi, bo praktycznie każde napotkane indywiduum ma swój charakter i niepowtarzalne, ździebko surrealistyczne cechy. Dziennikarz cierpiący na nudę z powodu braku ciekawych wydarzeń? Pirat pracujący jako dmuchacz szkła i sprzedający figurki jednorożców? Psychopatyczny lekarz-markiz, skory do amputowania wszystkich kończyn swoim pacjentom? Konkwistador poszukujący zakopanych w ziemi figurek pirackich superbohaterów? Dużo się dzieje! Samej pracy koncepcyjnej kroku dotrzymują też dialogi i gierki słowne, których mamy tu zatrzęsienie. Trudno ocenić, czy scenariusz Tales of Monkey Island jest napisany lepiej niż ten z Sam & Max, ale da się wyczuć, że za obie gry odpowiada ten sam zespół. Czyli poziom jest wysoki.

Kilka godzin, które poświęcimy na przejście gry, to czas spędzony miło. Wysłuchamy mnóstwa gagów i rozwiążemy sporo sprytnych zagadek. Jeśli miałbym coś tej grze zarzucać, to głównie niewielką liczbę lokacji. Cały epizod podzielony jest na kilka rozróżnialnych części (kończy się oczywiście typowym cliffhangerem), przy czym po rozwiązaniu jednej serii łamigłówek aż chciałoby się trochę zmienić otoczenie. Niestety, w drugiej połowie historii w kółko chodzimy po tej samej, pirackiej wiosce i tej samej, prawie opuszczonej wyspie. Nie można jednak powiedzieć, że ekipa Telltale Games bezczelnie odcina kupony – pierwszy epizod, mimo że ewidentnie jest dopiero początkiem większej opowieści, ma w pewnym stopniu zamkniętą strukturę i poza ochotą na dalszy ciąg pozostawia nas w poczuciu ukończenia jakiegoś sensownego etapu. Mamy tu swój minicel, miniprzeciwnika i minizwycięstwo, które sprawiają radość, nawet mimo faktu, że to dopiero sam początek drogi wiodącej ku pokonaniu LeChucka.

Każda napotkana postać to dziwaczne indywiduum.Jak zawsze w tej serii.

Oprawa wizualna gry podtrzymuje poziom ostatnich dokonań Telltale Games. Grafika broni się bardziej stylem niż technologią, a przy tym niskie wymagania sprzętowe powodują, że gra działa bez problemów nawet na dość starym komputerze. Malownicze krajobrazy karaibskiej wyspy są miłe dla oka, kolorowe i pozytywne. Cały czas widać tu nawiązania do Escape from Monkey Island (pierwsza część Monkey Island w 3D) oraz The Curse of Monkey Island (uważanej przez wielu za najpiękniejszą grę 2D wszech czasów). Czerpiąc z tak dobrych źródeł, musi się wyjść obronną ręką. Szkoda tylko, że Guybrush nie jest aż tak sympatyczny, jak powinien być. Ten sam problem ma nadchodzący wielkimi krokami remake pierwszej części serii (The Secret of Monkey Island: Special Edition). Widać takich sympatycznych typów już nie robią.

Muzyka jest bardzo ważnym elementem serii o Małpiej Wyspie i, jak można się było spodziewać, Tales of Monkey Island po prostu bazuje na ścieżce dźwiękowej poprzednich części. Część motywów przearanżowano, część napisano od nowa – te jednak nie wpadają w ucho tak mocno, jak klasyczne już kawałki. Wszystkie kwestie w grze są oczywiście czytane, a w roli Guybrusha powraca jak zawsze świetny Dominic Armato. Co ciekawe, zmienił się LeChuck, ale na to zwrócą uwagę tylko najwięksi fani serii. Ogólnie voice acting wypada doskonale.

Zakup Tales of Monkey Island to po części inwestycja w ciemno. W sprzedaży jest bowiem tylko zestaw wszystkich 5 epizodów, które w sumie kosztują 35 dolarów (nie ma problemów z płatnością kartą lub PayPalem z Polski). Pierwszy odcinek jest zachęcający i jeśli kolejne podtrzymają ten poziom, to żaden fan przygodówek nie powinien poczuć się zawiedziony. Nie wolno patrzeć na epizody wydawane przez Telltale Games jak na byle jakie DLC. Sam & Max pokazał, że firma ta potrafi sprzedać każdy fragment historii jako pełnoprawny, satysfakcjonujący kawał dobrej przygodówki. Tales of Monkey Island to na pewno dobra inwestycja, więc śmiało kupujcie.

Krzysztof „Lordareon” Gonciarz

PLUSY:

  • klasyczny przygodówkowy klimat;
  • świetnie napisane dialogi, dobrze wykreowane postacie;
  • miła dla oka oprawa audiowizualna (szczególnie głosy);
  • powiedzmy to głośno i wyraźnie: to jest nowe Monkey Island!

MINUSY:

  • mała liczba lokacji;
  • kilka frustrujących zagadek;
  • trochę niewygodne chodzenie przy pomocy myszy (lepiej używać klawiatury).
Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego
Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego

Recenzja gry

Oto Life is Strange, na które czekałem prawie 10 lat. Mało istnieje bohaterek, do których przywiązałem się tak jak do Max, i jestem przeszczęśliwy, że mogłem poznać jej dalsze losy… acz Double Exposure nie trafiło mnie w serce tak celnie jak pierwszy LiS.

Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater
Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater

Recenzja gry

Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club to nowa odsłona ponad trzydziestoletniej serii kryminalnych gier visual novel. Tym razem badamy sprawę morderstw powiązanych ze zbrodniami sprzed lat – i z lokalną miejską legendą.

Recenzja gry Nobody Wants to Die. Polacy znów udowodnili, że są świetni w opowiadaniu historii
Recenzja gry Nobody Wants to Die. Polacy znów udowodnili, że są świetni w opowiadaniu historii

Recenzja gry

Po pokazie gameplayu dla prasy nie byłem przychylnie nastawiony do Nobody Wants to Die. Twórcom z Wrocławia udało się jednak złamać mój sceptycyzm już po kwadransie gry. Choć chwilami ziewałem, nieprędko zapomnę tę transhumanistyczną przygodę neo-noir.