Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 7 stycznia 2003, 12:32

autor: Bolesław Wójtowicz

Strażnik Czasu - recenzja gry

Strażnik Czasu (ang. Time Guard) to gra przygodowa pochodząca z czeskiej firmy Zima Software. Gracze wcielą się w postać prywatnego detektywa o imieniu Ryś pracującego na zlecenie rosyjskiego naukowca Santusowa.

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Z reguły bywa tak, że naszych południowych sąsiadów kojarzymy najczęściej ze znakomitymi knedlikami i takim sobie piwem... A może odwrotnie...? Nieważne, w każdym razie branża gastronomiczna górą. Ale od pewnego czasu to postrzeganie mieszkańców kraju nad Wełtawą zaczyna się mocno zmieniać, gdyż cały świat poznał Czechów także jako niezłych specjalistów w tej dziedzinie, w której nasi rodacy od dawna nie potrafią wykazać się niczym szczególnym. Mam tu oczywiście na myśli produkcję i sprzedaż gier komputerowych.

Zastanawiałem się nad tym faktem już wielokrotnie i nie potrafię wciąż tego zrozumieć jak to jest możliwe, że oni tak, a my nie... Wystarczy wziąć do ręki dwie listy: jedna niech zawiera tytuły światowych przebojów, które powstały za naszą południową granicą, a druga dzieła polskich grafików i programistów. I co zobaczymy? Na tej pierwszej rządek nazw na dźwięk których ciepło robi się na sercu każdemu miłośnikowi gier komputerowych, a na drugiej... prawie że arktyczną pustkę. Dlaczego?! Nie wiem...

Może ma to coś wspólnego z tradycjami, z doświadczeniami, z mentalnością... Może... Ale dlaczego w takim razie Czesi, których armia ma opinię w Europie jedynie trochę lepszą od włoskiej potrafią wydawać znakomite, rewelacyjne gry, których fabuła oparta jest na działaniach ludzi w zielonych najczęściej mundurach ze śmiercionośnymi urządzeniami w ręku? Skąd pomysł na mafijne porachunki w starym, dobrym stylu albo na walkę w wietnamskich dżunglach? Nie wiem... Mówicie, że z głowy, tak? Aha, to ja już wiem, czego brakuje naszym twórcom... przez duże „Tfu”...

A najgorsze jest to, że nie zanosi się na to, by w najbliższym możliwym do przewidzenia czasie ta sytuacja mogła ulec zmianie, bo o ile potomkowie Czecha sypią tytułami nowych gier jak z rogu obfitości, o tyle Lechici są jakoś wyjątkowo cisi i milczący. A jak już z ich ust wydobędzie się jakiś wyraz będący tytułem nowowydanej gry, to nabieramy wówczas jedynie podejrzenia, że podając go mieli zamiar zepsuć powietrze dookoła. Ostre słowa? Przesadzam? Pewnie, że tak, ale to naprawdę jest już ostatni dzwonek, by móc jeszcze załapać się na ostatni wagon pociągu, który odjeżdża w siną dal i albo teraz się otrząśniemy i zajmiemy produkcją gier, przynajmniej na średnim europejskim poziomie, albo lepiej dajmy sobie w ogóle spokój i podziwiajmy dokonania naszych sąsiadów. Koniec, kropka.

Dość dygresji, wróćmy do tematu głównego. Rynek czeski, nie licząc oczywiście tytułów o których huczy cały świat, jest stosunkowo mało znany przez naszych graczy. Rzadko dowiadujemy się o pojawiających się tam wręcz masowo grach, które stają się sporymi przebojami nad Wełtawą, a wieść o nich nie wychodzi poza granice kraju. Czasem to dobrze, a czasem źle... Dzieje się tak ponieważ, zarówno charakterystyczny czeski humor nie zawsze jest dobrze odbierany przez nas, jak i specyfika adresata do którego kierowana jest gra nie za każdym razem odpowiadałaby polskiemu odbiorcy. Ale z drugiej strony duża część gier mogłaby się spokojnie przebić na rynku i znaleźć również polskich nabywców.

Aby nie być zupełnie gołosłownym wspomnę tu o jednej z serii, która stała się ogromnym przebojem wśród Czechów, a o której mało kto słyszał nad Wisłą. Mam tu na myśli serię zatytułowaną „Polda”, wyprodukowaną przez „Zima Software”. Pierwsza jej część ukazała się już ładnych kilka lat temu i od początku znalazła spore grono odbiorców. Klasyczna gra przygodowa, z grafiką tak specyficzną dla czeskich produkcji animacyjnych i posiadająca jakże aktualną na czasie fabułę, podbiła serca graczy nad Wełtawą. Zaczęły powstawać kolejne części ugruntowując pozycję tego tytułu na tamtejszym rynku. Ale czasy się zmieniają, życie idzie naprzód, technologia rozwija się w zastraszającym tempie, więc i kolejny produkt z serii, którego wydanie zostało zaplanowane na początek 2002 roku, musiał ulec modyfikacji. Zmieniono na szczęście jedynie silnik gry i przeniesiono wszystko w 3D, resztę pozostawiając takim, do jakiego już przyzwyczaili się miłośnicy przygód gliniarza Pankraca. A racja, przecież nie napisałem jeszcze słówka na temat tego, o czym opowiada nam cała seria. Zacznijmy więc od początku, czyli od tytułu... W slangowym języku czeskim słowo „polda” oznacza po prostu gliniarza, czyli już ten fakt z góry narzuca nam warstwę fabularną. I rzeczywiście, seria prezentuje nam przygody sympatycznego policjanta o wdzięcznym imieniu Pankrac... po naszemu chyba będzie Pankracy, który... co tu dużo owijać w bawełnę, po prostu w wolnych chwilach ratuje świat. Ot, takie wybrał hobby, a ponieważ zabawy ma przy tym sporo, więc i my, gracze, biorąc udział w kolejnych misjach Pankracego, bawimy się równie świetnie.

Wspomniałem coś o kolejnej, czwartej już części serii, która na czeskim rynku ukazała się na początku 2002 roku. Minęło kilka miesięcy i oto dowiadujemy się, że pojawiła się firma nad Wisłą, która zdecydowała się zainwestować nieco gotówki w zakup i przygotowanie tej gry w formie zrozumiałej dla polskiego odbiorcy. „Infomedia” nie jest może potentatem na naszym rynku, ale nikt nie może powiedzieć, że pojawiła się zupełnie znikąd. Kilka projektów multimedialnych opatrzonych znaczkiem „Strefa CD” zapewne znajduje się w dość dużej liczbie polskich domów. Reklama? Absolutnie, po prostu wychodzę z założenia, że należy popierać firmy, które mają odwagę angażować swoje własne środki finansowe w projekty wydawane następnie w cenie bardzo przystępnej dla nabywcy. A tak jest w tym przypadku...

Znowu się rozgadałem, a czas zabrać się za opisywanie czwartej części „Poldy”, która ukaże się na polskim rynku pod tytułem „Strażnik Czasu – Czerwone Widmo”. Zaskakujący tytuł? Zaraz się wszystko wyjaśni, gdy opowiem wam o czym traktuje scenariusz gry.

Opowieść nasza zaczyna się tam, gdzie zakończyła się część trzecia. Pankracy, czy też jak chce polski wydawca detektyw Ryś, po kolejnym bohaterskim wyczynie, jakim niewątpliwie było zapobieżenie zamachowi na amerykańskiego prezydenta, postanowił wreszcie odrobinkę odpocząć. A gdzież można uczynić to lepiej niż na Hawajach? W dzień na plaży z dziewczyną, wieczory w miejscowym kasynie... Żyć, nie umierać... Tylko od czasu do czasu spokój przerywa jakiś facet z wielkim pistoletem. Ale i do tego dobry agent potrafi się przyzwyczaić... Wypoczynek zakłócił Pankracemu dopiero telefon od niejakiego profesora Santusowa, rosyjskiego naukowca, specjalisty od szalonych wynalazków. Ponieważ ten rzeczywiście wydawał się mocno wystraszony i usilnie namawiał naszego bohatera, by zechciał możliwie jak najszybciej przyjechać do Paryża, nie pozostało nic innego jak przerwać wypoczynek i opuścić na kilka dni hawajskie pielesze.

Kiedy uda się wreszcie Pankracemu odnaleźć Santusowa na poddaszu paryskiego Teatru, okaże się, że ten faktycznie wynalazł urządzenie, którym można modyfikować... przyszłość. Dużo by się tu rozpisywać nad zasadami jego działania, sam profesor bełkocze coś o jakichś dywergencyjnych teoriach lingwistycznych, w każdym bądź razie Rosjanie mogą przy jego pomocy zawładnąć całym światem. A czy tak się stanie już za 10 lat ma odkryć właśnie nasz detektyw, który przy użyciu wehikułu czasu, wynalezionego oczywiście przy okazji przez Santusowa, przeniesie się do Paryża 2011 roku i sprawdzi, czy przyszłość wciąż maluje się na różowo, czy też nabrała może bardziej intensywnego w tym odcieniu zabarwienia... Jak potoczyły się dalsze losy dzielnego detektywa? Co zobaczył w przyszłości? Jak, o ile w ogóle, udało mu się powrócić do naszego świata? Na te i wiele innych pytań znajdziecie odpowiedzi wyruszając w wędrówkę, która zaprowadzi was w przyszłość... i przeszłość, świat znany z kart historycznych podręczników i ten, który dopiero sami stworzymy za lat kilka.

Kiedy zapoznawałem się ze scenariuszem gry, zanim miałem okazję jeszcze zacząć samą rozgrywkę, myślałem że oto mamy czeski moralitet na temat tego, jakie zagrożenia niesie komunizm, socjalizm i wszelkie inne popłuczyny po ideach Marksa, Engelsa i... tego trzeciego, który zazwyczaj ulegał zmianie w zależności od kraju aktualnie nękanego tą ideologią. Pomyślałem sobie, że o ile my, osoby nieco starsze od przeciętnego gracza komputerowego i pamiętające tamte czasy będą mogły odnaleźć wiele sytuacji z jakimi może i sami kiedyś się zetknęliśmy, o tyle młodzież będzie traktować to jak bajkę o czerwonym karle i jego złych potomkach. Kto teraz uwierzy, że faktycznie mogła zaistnieć sytuacja, że na Champs d’Elysee stanąłby gigantyczny pomnik Lenina, a zamiast croque-monsieur w paryskich kafejkach sprzedawano pierogi z mięsem? Sami Rosjanie teraz w to nie wierzą...

Ale kiedy rozpocząłem wędrówkę z dzielnym agentem doszedłem do wniosku, że Czesi zastosowali metodę najlepszą z możliwych. Historia przesycona jest humorem i dowcipem, oparta na świetnych dialogach i komicznych sytuacjach, co znakomicie uprzyjemnia nam chwile spędzane w komunistycznym raju. Kiedy człowiek słyszy wypowiedź portiera w więzieniu, że w dzisiejszych czasach zawód prawnika jest nikomu niepotrzebny, ponieważ obecnie ludzie nie mają przed władzą nic do ukrycia i dzięki temu mogą bronić się sami, mimowolnie zaczynamy się śmiać i cieszyć w duchu, że taka sytuacja nigdy na szczęście nie będzie miała miejsca. Chyba... Z drugiej strony mamy na przykład rozmowę z robotnikiem, który oparty od trzech dni o ścianę narzeka, że sprzedawca z naprzeciwka wraz kolegą dziwnie mu się przypatrują... Myślisz: oho, pewnie jacyś kochający inaczej... Ale gdy zapytasz sprzedawcę, dowiesz się, że po prostu z kumplem założyli się o butelkę wina o to, kto pierwszy zauważy, że robotnik zaczął pracować... I jeszcze żaden nie wygrał... Takich sytuacji, mniej lub bardziej śmiesznych jest całe mnóstwo, a autorzy gry posunęli się nawet do żartów z samych siebie i jeden z nagrobków paryskiego cmentarza opatrzyli nazwiskiem głównego grafika gry, Daniela Falty... Ot, czeski humor...

Jak powiedziałem, Paryż 2011 roku to dopiero początek podróży, odwiedzimy również Hawaje w tym samym roku i w epoce kamienia łupanego, Paryż i Egipt pod koniec XVIII wieku oraz znów Paryż pod koniec wieku XX. Każda epoka siłą rzeczy prezentuje nam się inaczej, więc i nasz bohater musi umieć odnaleźć się w nowych realiach. Zwłaszcza widoczne to będzie, gdy zabierze się za rozwiązywanie zagadek, bez których nie ma szans, by popchnąć fabułę gry. Od razu powiem tak: dla doświadczonego gracza, któremu nie straszne najtrudniejsze gry przygodowe, który nad rozwiązywaniem zagadek spędził całe mnóstwo godzin i dni, „Strażnik Czasu” wyda się wręcz banalnie prosty. Co zrobić, gdy drzwi są zamknięte, klucz mamy w zamku od zewnątrz, a w kieszeni kalendarz, łom, oliwiarkę i antenę telewizyjną? W takiej sytuacji stary wyjadacz poradzi sobie w sekund pięć. Młodszy zastanowi się trochę dłużej, a początkujący sięgnie po poradnik... Zagadki, znane każdemu miłośnikowi gier przygodowych, czyli użyj tej rzeczy na innej po to, by otrzymać taką, która posłuży do tego, żeby... to zdecydowana większość z tych z jakimi będziemy mieć do czynienia. Owszem, jest również kilka innych, na przykład jakieś puzzle, ale i one raczej nie powinny mocno utrudnić ukończenia rozgrywki. Po prostu, gra się miło i przyjemnie...

Oprawa graficzna gry... Jako się rzekło, pełne 3D. Jedni to lubią, inni nie, ale w tym przypadku mogę powiedzieć tyle, że graficy postarali się i wizualnie gra może się podobać. Nie ma tu może jakichś artystycznych fajerwerków i jeśli ktoś, tak jak ja dopiero co ukończył „Syberię”, początkowo poczuje się nieco dziwnie, o tyle... No dobrze... powiedzmy, że można się przyzwyczaić... Jedyne, co mnie mocno zdziwiło, to straszliwy wytrzeszcz oczu naszego bohatera... Ja wiem, Czech, taka uroda, ale co go tak mocno wystraszyło? Bohater to wszak...

Sterowanie postacią odbywa się tylko i wyłącznie za pomocą myszki, co zdecydowanie ułatwia prowadzenie samej rozgrywki. Ot, wskazujemy punkt, dokąd nasz bohater ma się uda i klik, a on już tam jest. Co prawda, autorzy gry zarzekają się na wszystkie świętości, że zastosowano w grze system „motion capture”, ale ja jakoś tego nie zauważyłem. Chyba, że oparto go na jakimś robocie, gdyż Pankracy chodzi tak nieco... automatycznie, natomiast jego dziewczyna z Hawajów to w ogóle porusza się niczym dwutonowy goryl. Czy ktoś jeszcze w tej grze się przemieszcza? Ptak, pies, milicyjny samochód, kilka postaci pobocznych... „motion capture”? Może... Nie ważne...

Inną ciekawostką zastosowaną w grze, chociaż niektórzy zapewne uznają to za wadę, a ja sam przyjąłem jako spore ułatwienie jest system... jakby to ująć.. dwóch kliknięć. Starzy gracze wiedzą, że przy sterowaniu myszką drugie kliknięcie zaraz po pierwszym oznacza chęć zmuszenia naszej postaci do biegu. Tu zaś w ten sposób błyskawicznie przeniesiemy Pankracego we wskazane miejsce. Dla mnie to spora wygoda, zwłaszcza gdy po kilka razy musimy wracać do konkretnej lokacji. Klik... i z szybkością światła...

Ekwipunek jaki dźwiga nasz dzielny agent pojawia się po najechaniu myszką na górę ekranu i może nie jest on jakiś wyjątkowo estetyczny, ale swoje funkcje spełnia. Łatwo można łączyć przedmioty, by uzyskać takie, które można wykorzystać w określonym celu. Bieganie, przemieszczanie się pomiędzy miejscami zdecydowanie ułatwia praktyczna i czytelna mapa. Ikony działania... ot, cały czeski humor, kłapiąca sztuczna szczęka, gdy możemy pogadać lub obracające się koła zębate gdy możliwe jest wykonanie czynności. Z postaciami pobocznymi rozmawiamy jedynie na zadane tematy, które pojawią się w rogu ekranu, ale czasem należy zapytać kilka innych osób, by sprowadzić rozmowę na zamierzone przez nas tory, pozwalające uzyskać konkretny efekt.

Na temat muzyki wypowiadał się nie będę, ponieważ... mnie się nie podobała i ściszyłem ją całkowicie, natomiast co do oprawy dźwiękowej mogę powiedzieć, że stoi na przyzwoitym poziomie, wszelkie dźwięki w grze oddano bardzo rzetelnie i... w każdym razie nie przeszkadzają.

Cały czas tak sobie piszę: Pankracy to, Pankracy tamto... a gra wszak uległa całkowitej lokalizacji. Zmieniono nie tylko napisy, nie ograniczono się do podłożenia polskiej listy dialogowej, ale zmodyfikowano również imię agenta. I tak oto pojawił się detektyw Ryś... czyli Rysiek, lub jak chcą towarzysze w Urzędzie, towarzysz Ryszardow. Dobrze to, czy źle, że zmieniono imię? Hm, osobiście wolałbym Pankracego, ale... można się przyzwyczaić. Przyjrzyjmy się za to bliżej rodzimym oprawcom językowym. Jestem w dość sporej rozterce, gdyż z jednej strony doceniam wysiłek jaki włożono w przyzwoite spolszczenie gry, z drugiej jednakże głosy kilku postaci dobrano po prostu... dziwnie. Robol na paryskim chodniku mówiący z cwaniackim, warszawskim akcentem po prostu śmieszy, na szczęście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Za to portier w teatrze jest po prostu drętwy i żałosny, a może nawet gorzej...

Zresztą miałem nieodparte wrażenie, że ekipa lokalizacyjna uczyła się w miarę prac nad tym tytułem, gdyż im dalej w las... tym było zdecydowanie lepiej. Główny bohater, zakatarzona bibliotekarka, profesor Santusow i jeszcze kilka innych postaci, to naprawdę niezła robota... Mimo ewidentnych wpadek, całość mógłbym ocenić na szkolną czwórkę ze sporymi nadziejami na przyszłość.

Gier przygodowych na naszym rynku wciąż jest jak na lekarstwo. Dlatego każdy pojawiający się tytuł powinniśmy witać ze sporymi nadziejami, każdemu dawać szansę na odniesienie sukcesu, by sami wydawcy zrozumieli, że grono miłośników tego gatunku jest wciąż ogromne i nienasycone. Dlatego to bardzo dobrze, że polski producent zdecydował się wydać „Strażnika Czasu” na polskim rynku, gdyż gra to dobra i może, a wiem, że i cena zdecydowanie do wygórowanych należeć nie będzie, stać się ciekawym prezentem, zwłaszcza dla tych wszystkich, którym nie dopisze pogoda podczas zimowych ferii...

Bolesław „Void” Wójtowicz

Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego
Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego

Recenzja gry

Oto Life is Strange, na które czekałem prawie 10 lat. Mało istnieje bohaterek, do których przywiązałem się tak jak do Max, i jestem przeszczęśliwy, że mogłem poznać jej dalsze losy… acz Double Exposure nie trafiło mnie w serce tak celnie jak pierwszy LiS.

Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater
Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater

Recenzja gry

Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club to nowa odsłona ponad trzydziestoletniej serii kryminalnych gier visual novel. Tym razem badamy sprawę morderstw powiązanych ze zbrodniami sprzed lat – i z lokalną miejską legendą.

Recenzja gry Nobody Wants to Die. Polacy znów udowodnili, że są świetni w opowiadaniu historii
Recenzja gry Nobody Wants to Die. Polacy znów udowodnili, że są świetni w opowiadaniu historii

Recenzja gry

Po pokazie gameplayu dla prasy nie byłem przychylnie nastawiony do Nobody Wants to Die. Twórcom z Wrocławia udało się jednak złamać mój sceptycyzm już po kwadransie gry. Choć chwilami ziewałem, nieprędko zapomnę tę transhumanistyczną przygodę neo-noir.