Sonic Adventure DX - recenzja gry
Sonic Adventure DX to PeCetowa konwersja słynnego zręcznościowego przeboju z konsoli Nintendo GameCube o tym samym tytule, który to jest ulepszoną i poszerzoną wersją gry Sonic Adventure wydanej w 1999 roku na konsoli Sega Dreamcast.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Sonic liczy już sobie ładnych parę lat. Stwierdzenie to w równym stopniu pasuje do sympatycznej maskotki Segi, jak i opisywanej produkcji, czyli „Sonic Adventure DX-Director’s Cut”. Osobiście nie spotkałem się jeszcze z miłośnikiem gier, który nie potrafiłby prawidłowo skojarzyć tej postaci. Tak jak już wspomniałem, przez wiele lat Sonic był kojarzony z konsolami firmy Sega. To właśnie tu pojawił się po raz pierwszy i odniósł swoje największe sukcesy. Niestety, coś się zaczyna, coś się kończy. Upadek Dreamcasta spowodował, iż Sega podjęła niewyobrażalną jeszcze kilka lat wcześniej decyzję. Firma ta siłą rzeczy zmuszona została do rozpoczęcia sprzedaży swych gier na inne platformy. Tyczy się to również postaci Sonica. Ten z recenzowanej gry odbył wyjątkowo długą (i jak się za chwilę okaże, męczącą) wędrówkę. „Sonic Adventure” pierwotnie powstał na Dreamcasta (1999). Sukces sequela tej gry na platformie GameCube doprowadził do stworzenia odpowiedniej konwersji (Director’s Cut), skierowanej wyłącznie w stronę tych, którzy chcieli dowiedzieć się od czego to wszystko się tak naprawdę zaczęło (premiera latem 2003 roku). PeCetowcy otrzymują swoją edycję dopiero teraz. Niestety, po raz kolejny mamy do czynienia z ewidentnym ignorowaniem miłośników rozrywki w wydaniu komputerowym. Nie dość, że trzon gry pozostał praktycznie niezmieniony w stosunku do wersji DC, to na dodatek pojawiło się mnóstwo problemów związanych z edycją GC. Nikogo nie powinno więc dziwić podejrzane zdjęcie GaCkowego joypada w menu głównym, projekt urządzenia przypominającego GameBoya Advance już we właściwej grze, czy wreszcie (co powinno Was szczególnie zainteresować) kiepskie sterowanie wynikające z braku gałek analogowych. Na szczęście producentom nie udało się wszystkiego zepsuć i gra w dalszym ciągu może się podobać, nawet po tych czterech latach od oficjalnej premiery i przy skandalicznej jakości PeCetowej konwersji.
„Sonic Adventure” był pierwszym tytułem z serii, który zrealizowano w pełnym 3D. W momencie premiery takie coś mogło z pewnością wielu szokować, dziś to rozwiązanie nikogo raczej nie zdziwi. Prędzej czy później musiało do tego dojść. Przeskoczenie do trzech wymiarów odbyło się raczej bezboleśnie. Sonic z pewnością lepiej wpasował się w nowe realia niż jego kolega Mario. Fabuła gry zdecydowanie schodzi na dalszy plan. Rolę wielkiego, złego antybohatera zachował doktor Robotnik, który wzorem Cortexa z „Crash Bandicoota” za każdym razem powstaje z grobu i wymyśla kolejne, coraz bardziej pokręcone pomysły podboju świata. Tym razem planuje zdobyć tajemnicze Chaos Emeralds. Ważne jest to, iż zachowano tradycyjny dla serii lekki klimat. Dialogi są w dalszym ciągu śmieszne i nie dorównują nawet większości produkowanych obecnie kreskówek. Wielu osobom zupełnie to jednak nie przeszkadza, a wręcz wywołuje u nich pozytywnie skojarzenia z salonami gier. Osobiście wolałbym, aby Sonic miał więcej do powiedzenia (i mówił sensowniej), ale ostatecznie jestem w stanie zaakceptować takie rozwiązanie. Istotną innowacją jest natomiast wprowadzenie do zabawy przyjaciół tytułowego bohatera. Są oni w pełni interaktywni, niemniej nie oznacza to, iż będzie można nimi kierować od samego początku. Nowi bohaterowie pojawiają się w miarę postępów w grze, a konkretnie w momentach, w których spotyka ich Sonic. A są to Tails, Big, E-102, Knuckles oraz Amy, przy czym zdecydowanie najbardziej dopracowano trzy pierwsze postaci.
Tails wyróżnia się swym ogonem, dzięki któremu może latać. Big to sympatyczny zwierzak (reprezentant gatunku kotowatych), który wyróżnia się wędką (można nią wyławiać różne cenne rzeczy) oraz maskotką w postaci żaby (wolny czas spędza na jej nieustannym szukaniu :-)). E-102 jest zdecydowanie najwolniejszą z dostępnych postaci. W ramach pocieszenia warto dodać, iż jego ociężałość przekłada się na niebywałą siłę ognia. Pomimo wprowadzenia tych kilku istotnych zmian szybkość zabawy w dalszym ciągu odgrywa kluczową rolę. Sonic przemieszcza się po kolejnych planszach w niebywałym tempie. Oprócz tego istnieje możliwość zdobywania upgrade’ów, które dodatkowo usprawnią jego ruchy. Zastosowanie odpowiedniej dopałki daje mu na przykład możliwość poruszania się z prędkością światła (niestety, tylko chwilowo i w określonych miejscach). Rozszerzenia nie ominęły również pozostałych postaci (wyższy lot, większa wytrzymałość, itp.) przy czym nie są one już tak odkrywcze jak w przypadku Sonica.
Słowo Adventure w tytule gry oznacza, iż mamy do czynienia z nieco większą swobodą niż w przypadku pozostałych gier z Sonic’em w roli głównej. Recenzowana gra wprowadza kilka głównych obszarów, z których wyrusza się dopiero na kolejne misje. Miejsca te są pozbawione potworów, co nie oznacza, iż nie można tu znaleźć żadnych sekretów czy ciekawych miejsc. W grze rolę tę spełnia przede wszystkim składające się z kilku dzielnic miasto. Oprócz przemieszczania się do kolejnych sektorów można tu też wykonywać wiele dodatkowych czynności, ale o nich później. Dotarcie do strefy z przeciwnikami rozpoczyna właściwy etap. Pojawiają się wtedy dodatkowe wskaźniki (m.in. ilości żyć czy zebranych monet), a gracz musi zacząć uważać na swą postać, czekają bowiem na niego trzy typy zagrożeń: pułapki, przepaście oraz wrogowie. Pułapki są wykonane dość standardowo. Ot, wysuwające się co kilka sekund kolce, czy zapadająca pod głównym bohaterem podłoga. O wiele ważniejsze jest to, aby nie wypaść poza planszę. O ile w mieście chronią nas niewidzialne bariery, o tyle tu brak rozwagi może doprowadzić do przedwczesnego zejścia naszego sympatycznego herosa. Przeciwnicy z kolei dzielą się na takich, których można pokonać oraz stanowiących element tła. Tych drugich trzeba niestety unikać, na szczęście w ogromnej większości przypadków nie sprawia to dużych problemów. Oprócz tego co jakiś czas można wpaść na bossa, przy czym zgodnie z obowiązującymi w platformówkach regułami walka nie odbywa się na zasadzie bezmyślnego wciskania kolejnych klawiszy, a próbie odnalezienie jego słabego punktu. Warto przy okazji zaznaczyć jedną ważną rzecz. Otóż każdą z pojawiających się w grze postaci cechuje jej własna kampania. Jak to wygląda w praktyce? Przede wszystkim, zmienia się kolejność wykonywania misji. Druga zmiana polega na wybraniu drogi prowadzącej do danego celu. Tam gdzie Sonic skorzysta z Light Dasha (poruszanie się z prędkością światła), Tails doleci, a inny bohater na przykład skorzysta z rozwiązania siłowego. Niestety, czynności te są wykonywane w liniowy sposób, tak że trzeba tylko odkryć co należy zrobić, aby móc przejść dalej. Najciekawiej prezentują się właściwe etapy (z przeciwnikami). Różnią się one nie tylko celami misji, ale i jej przebiegiem. Bardzo często zabawę zaczyna się w różnych miejscach planszy, przez co początkowo można jej nawet nie poznać.
To dobrze, że producentom chciało się dopracować takie szczegóły, dzięki czemu ukończenie gry zajmuje znacznie więcej czasu niż można by się początkowo spodziewać. Co więcej, zaliczenie kampanii nie musi wcale oznaczać końca zabawy. Recenzowana wersja (Director’s Cut) zawiera liczne bonusy, wśród których na szczególną uwagę zasługują dwa. Bardzo ciekawie prezentuje się tryb Mission, w którym wykonujemy proste zadania oraz zdobywamy nowe przedmioty. Oprócz tego istnieje możliwość odblokowywania klasycznych gier z Sonic’em. Pomimo tego, iż ich jakość jest przeważnie tragiczna, to jest to jakaś mobilizacja do pozostania przy grze.
Niezaprzeczalnym atutem „Sonic Adventure DX” jest spora różnorodność oraz oryginalność poziomów, które przyjdzie Sonicowi i jego kompanom odwiedzić. Praktycznie każdy kolejny etap wnosi do zabawy coś nowego. Mnie osobiście najbardziej do gustu przypadły trzy. Nie ma chyba sensu wymieniać wszystkich, tym bardziej, że mógłbym niektórym z Was zepsuć przyjemność z samodzielnego poznawania gry. Jednym z moich ulubionych miejsc w „Sonic Adventure” stało się kasyno, a to za sprawą udanego flippera, na którym można oczywiście pograć. Jako że zamiast bili występuje tu Sonic, zasady zostały nieznacznie zmienione. Cieszą też nawiązania do innej platformówki Segi - zapomnianej już nieco „Nights”. Dwa pozostałe etapy, o których postanowiłem wspomnieć, urzekły mnie natomiast tylko i wyłącznie pomysłowością wykonania. Pierwszy z nich rozgrywa się przy sporym udziale tornada, a na drugim poziomie zadaniem Sonica jest ucieczka na desce snowboardowej przed nadciągającą lawiną. Niestety, pozostałe etapy niekoniecznie są już tak rozbudowane i dopracowane. Momentami szwankuje też interakcja z otoczeniem. Zdarza się, iż główny bohater zacina się w jakimś miejscu albo nie może przeskoczyć dalej pomimo tego, iż konstrukcja poziomu teoretycznie powinna mu na to pozwolić. Dwukrotnie udało mi się też biegać w powietrzu. To już ewidentny błąd ze strony twórców gry. W kilku miejscach kiepsko dopracowano segmenty, po których poruszamy się z większą prędkością, przez co dość łatwo jest wypaść (z winy gry oczywiście :-)). Skoro już doczepiłem się do konstrukcji niektórych poziomów, to warto byłoby powiedzieć o pozostałych wadach „Sonic Adventure DX”. Na szczególną uwagę zasługuje tu kamera, której idiotyzm działania momentami potrafi wyprowadzić z równowagi i przyczynić się do przedwczesnego wyłączenia gry. Najgorsze jest to, że stara się ona nie wnikać w ściany, przez co bardzo często nie ma możliwości ustawienia widoku na główną postać. Klawisze służące do obracania kamerą na nic się wtedy nie zdadzą. Złe ustawienia widoku w szczególności przeszkadzają w szybszych momentach, kiedy to sprawne wypatrywanie monet jest na wagę złota. Irytujący bywają też pomocnicy, którzy na niektórych poziomach podążają za sterowanym przez gracza bohaterem. Bywa, że gubią drogę albo wpadają na przeszkody. Nie wpływa to w żaden sposób na grę, ale widok upośledzonego kompana mało kogo będzie raczej cieszył.
Ciekawym elementem „Sonic Adventure”, o którym warto byłoby wspomnieć, jest możliwość hodowli własnych zwierzątek. W szczególności ucieszy to fanów słynnych Pokemonów (w przypadku gry Segi nazwano je Chao), bardziej dojrzali gracze ten konkretny element platformówki Segi raczej pominą. Zwierzątka zdobywa się po pokonanych wrogach. Na samej hodowli zabawa się jednak nie kończy. Możemy wybrać sobie ulubieńca, nadać mu imię i zacząć się nim opiekować. Swojego Chao należy karmić, zapewniać mu rozrywki i, co najważniejsze, rozwijać jego statystyki. A są to: pływanie, latanie, bieganie, moc oraz stamina. Na koniec pozostaje nam wystawienie go do odpowiedniego wyścigu. Do wyboru mamy kilka klas, przy czym zaczynamy od tej najprostszej i dopiero po kilku zwycięstwach odblokowywane są kolejne. Wprowadzenie tego elementu do zabawy ma niebagatelny wpływ na długość gry. Okazuje się bowiem, iż stworki mogą się rozwijać wyłącznie wtedy, gdy gracz przebywa z nimi w jednym pomieszczeniu!
Zacofanie w oprawie wizualnej „Sonic Adventure DX” jest wyraźnie widoczne. Cztery lata to w świecie komputerowej rozrywki istna przepaść technologiczna. Niestety, pomimo tego, iż w momencie premiery gra ta reprezentowała ścisłą światową czołówkę, to teraz nie ma najmniejszych szans w starciu z najnowszymi tytułami na PS2 czy X-Boxa. Oczywiście, jeśli ktoś nie przywiązuje zbyt dużej wagi do grafiki, to może się świetnie bawić. Pozostali gracze będą jednak zawiedzeni. Na wyróżnienie z pewnością zasługują wspomniane już etapy z tornadem i lawiną. Pozytywnie wypadły też sterowane przez gracza postaci, w szczególności mam tu na myśli ich obecność w filmikach przerywnikowych (wykonane na enginie). Negatywnie, i to bardzo, prezentują się natomiast tła, które przypominały mi inną kiepską konwersję, jaką miałem pewien czas temu okazję recenzować - „Breath of Fire IV”. Na szczęście do poziomu tamtej gry nie zdołały się zniżyć, co nie oznacza, iż nie prezentują się okropnie. Bardzo pozytywnie wypadła natomiast muzyka, która tak nawiasem mówiąc jest mocnym punktem każdej gry Segi. W przypadku „Sonic Adventure DX” mamy do czynienia z udaną mieszanką tradycyjnego rocka z lat 80-tych z paroma współczesnymi rytmami. Pojawiło się też kilka nowych gatunków muzycznych, które wcześniej nie były obecne w grach z Sonic’em w roli głównej. Tak jest na przykład z country, które wyraźnie zaznacza swą obecność w wybranych utworach.
„Sonic Adventure DX”, to tak naprawdę ochłap mięsa rzucony na pożarcie spragnionym platformówek PeCetowcom. Żyjemy w takich a nie innych czasach i ukazanie się każdej w miarę solidnej platformówki jest dla nas wielkim świętem. Szkoda tylko, że producenci bezczelnie to wykorzystują. Swoją drogą ciekawy jestem czy dożyję momentu, w którym odpalę jakąś grę Segi czy innego typowo konsolowego producenta i nie będę musiał narzekać na jakość konwersji... Nadzieja matką głupich? Recenzowaną platformówkę polecam przede wszystkim miłośnikom emulatorów. Nie dość, że zabawa stanie się w pełni legalna, to na dodatek odpadną problemy z kompatybilnością i płynnością rozgrywki. Cała reszta powinna się solidnie zastanowić zanim podejmie decyzję o ewentualnym zakupie gry.
Jacek „Stranger” Hałas