Ship Simulator 2006 - recenzja gry
Wakacyjny kurs żeglugi? Czemu nie... i tak nie mam nic lepszego do roboty. Hmm... zobaczmy, co takiego mają tu do zaoferowania. Wiele typów jednostek pływających, z którymi stopniowo można zacząć się bliżej zapoznawać...
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Wakacyjny kurs żeglugi? Czemu nie... i tak nie mam nic lepszego do roboty. Hmm... zobaczmy, co takiego mają tu do zaoferowania. Wiele typów jednostek pływających, z którymi stopniowo można zacząć się bliżej zapoznawać – check. Możliwość podróżowania po całym świecie, włącznie z opcją zwiedzania kilku najsłynniejszych portów czy poznawania uroków tropikalnych wysepek – check. Mili i zarazem wyrozumiali instruktorzy, którzy w łatwy i szybki sposób objaśnią podstawy żeglugi – check. Możliwość zarobienia dodatkowego grosza, poprzez rozwożenie innych turystów lub różnorakich ładunków – check. Chyba się na to skuszę! Ciekawi Was, ile to wszystko będzie mnie kosztować? Pff... dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają. ;-)
Dzień 1
Mogłem się tego spodziewać. Liczyłem na natychmiastową akcję, a zapomniałem przecież, iż zapłaciłem za profesjonalnie przygotowany kurs. Nic więc dziwnego, iż pracownicy firmy próbowali zachęcić mnie do zapoznania się z kilkoma filmikami szkoleniowymi, dzięki którym można dowiedzieć się wielu istotnych spraw związanych z żeglugą. Muszę przyznać, iż sama prezentacja mile mnie zaskoczyła. Spodziewałem się wielogodzinnych monologów, w trakcie trwania których w pewnym momencie najpewniej bym zasnął. Filmy szkoleniowe były natomiast krótkie i zarazem treściwe. Co więcej, koncentrowały moją uwagę jedynie na najważniejszych kwestiach. Byłoby fajnie gdyby nie to, iż wiele istotnych spraw zostało pominiętych. Co z obsługą systemu GPS? Gdzie podziały się adnotacje odnośnie warunków pogodowych, które niejednokrotnie mogą mieć kluczowy wpływ na zachowanie się danej jednostki na wodzie? I od kogo mogę dowiedzieć się, w jaki sposób wypadałoby się poruszać, tak aby unikać kolizji z innymi łodziami? Aaa... to jeszcze jest instrukcja obsługi? Faktycznie, zapomniałem! W takim razie zwracam honor. :-)
Dzień 2
Nareszcie! Moja pierwsza wyprawa! Nie mogłem się jej wprost doczekać. Ciekawiło mnie również to, jakie cacuszko zostanie z myślą o mnie przygotowane. A był to niestety... malutki kuterek! No cóż... to w sumie mój pierwszy raz, tak więc może i lepiej, iż nie dostałem w swoje łapki jakiegoś potężnego ścigacza, bo pewnie dość szybko bym go zezłomował. Cieszę się również z tego, iż mój instruktor postanowił mi dzisiaj towarzyszyć, gdyż z większością spraw nie poradziłbym sobie zapewne w pojedynkę. O wiele rzeczy, które z punktu widzenia uczestnika kursu nie są istotne, nie musiałem się również martwić. Bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie również oprzyrządowanie samego kutra. Tak na dobrą sprawę musiałem jedynie operować kilkoma dźwigienkami, dzięki którym ustalałem prędkość poruszania się, czy też mogłem wykonywać mniej lub bardziej widoczne skręty. W pierwszym ćwiczeniu nie musiałem się niczym szczególnym martwić. Instruktor zaproponował żebym spróbował dopłynąć do kilku wyznaczonych przez niego boi ratunkowych. Żaden problem... i dobrze, że wybrał taką, a nie inną porę dnia, gdyż przynajmniej na nikogo nie wpadłem... i nikt nie miał okazji się z moich wyczynów wyśmiewać.
Dzień 3
Wylądowaliśmy na jakiejś tropikalnej wyspie. Z racji tego, iż nie mam pamięci do trudnych do wymówienia nazw dodam tylko, iż okolica była przepiękna. No... prawie, gdyż nie widziałem żadnych plażowiczek, na których w wolnej chwili mógłbym zawiesić oko. :-) Patrząc na to z drugiej strony, przyleciałem tu w innym celu. Czekały mnie bowiem kolejne wyzwania. Tym razem przejąłem kontrolę nad zdecydowanie większym i zarazem dość luksusowym jachtem. Instruktor w międzyczasie gdzieś się niestety zapodział. W kabinie czekało jednak na mnie dwóch innych sterników, którzy mieli mi pomóc w wykonywaniu niektórych czynności. Niezmiernie ucieszyło mnie to, iż miałem do czynienia z prawdziwym kołem sterowym, a nie paroma dźwigienkami, do których nie mogłem się wcześniej przyzwyczaić. W takich chwilach zapomina się nawet o tym, iż wszystkim tym steruje przecież supernowoczesna elektronika. Otrzymałem propozycję wykonania paru bardziej skomplikowanych manewrów. Przykładowo, w kilku miejscach musiałem zatrzymać łódź, bądź też bezpiecznie dopłynąć do brzegu. Wszystko fajnie, ale... gdzie się podziały te plażowiczki?! ;-) Bezludna wyspa to to nie jest, bo widziałem kilka łódek w okolicy. No cóż... pewnie prześladował mnie pech.
Dzień 4
Na dzisiaj zaplanowanych miałem więcej obowiązków. Musiałem bowiem przetestować dwie nowe jednostki. Na początek instruktor zaproponował żebym zapoznał się z niewielką łódeczką, która w okolicznych portach wykorzystywana jest w formie dość nietypowej... taksówki. Kurczę... niezły biznes. Właściwie nie musiałem czekać na klientów, gdyż po przybyciu na miejsce czekali już na mnie na pokładzie. Szkoda też, iż turyści ci nie byli zbyt rozmowni. Z drugiej strony nie mam jednak większych powodów do narzekań, tym bardziej iż dostawałem od nich odpowiednio wysokie napiwki. Samą łódką sterowało się bardzo przyjemnie. Moją szczególną uwagę zwróciła jej ogromna zwrotność. To właściwie jedyna jednostka, na pokładzie której poczułem się bardziej swojsko. Zatrzymanie łódki zajmowało mi zazwyczaj zaledwie parę sekund. Dodam też, iż była ona dość szybka, ale z racji swoich ograniczonych zdolności nie próbowałem żadnych ryzykownych manewrów.
W dalszej części dnia czekała jednak na mnie zdecydowanie trudniejsza próba – test łodzi typu Powerboat. Oh, yeah! A właściwie... powinienem raczej powiedzieć, iż był to test kilku różnych łodzi, gdyż dwie pierwsze jednostki błyskawicznie rozbiłem. Instruktor nie był ze mnie zadowolony, ale firma jest ponoć dobrze ubezpieczona, tak więc nie mam się czym przejmować. Samo sterowanie wyposażoną w potężny silnik łodzią sprawiało mi mnóstwo frajdy. Tak na dobrą sprawę nie miałem jednak możliwości przetestowania pełni jej możliwości, gdyż znaleźliśmy się w jednym z większych europejskich portów. Po raz pierwszy musiałem więc uważać na inne jednostki, których faktycznie było dość sporo. Tyle chociaż dobrze, iż z racji ogromnej zwrotności sterowanej łodzi wielu czołowych zderzeń byłem w stanie uniknąć. Trochę mi było tylko żal instruktora. Widziałem bowiem przerażenie w jego oczach... taka praca.
Dzień 5
Na dołączonej ulotce napisano, iż po zapoznaniu się z mniejszymi jednostkami będę miał okazję przesiąść się na coś większego. I faktycznie... tak się stało. Przesiadłem się na istnego MOLOCHA! Nie powiem – sam widok kontenerowca robił ogromne wrażenie. Najciekawsze jest w tym wszystkim jednak to, iż takim gigantem koszmarnie się steruje. Operowanie kilkunastokołowym TIR-em to przy tym pestka. Samo wypłynięcie z portu zajęło mi kilka godzin. W tym czasie w maksymalnym skupieniu starałem się unikać kontaktów z brzegiem oraz innymi statkami, które zacumowano w dokach. O ile sam kontenerowiec (jak na swoje rozmiary) był jeszcze całkiem zwrotny, o tyle rozpędzenie takiej jednostki, a następnie zatrzymanie jej w ściśle określonym miejscu zazwyczaj graniczyło z cudem. Dość powiedzieć, iż wykonanie kilku podstawowych manewrów zajęło mi kilka dni. Gdyby tego było jeszcze mało, na własnej skórze odczułem obecność innych statków, które w tym momencie znajdowały się w okolicy. Momentami odnosiłem wrażenie jak gdyby sterowały nimi osoby, które o żegludze wiedzą jeszcze mniej. Jak można bowiem wytłumaczyć sytuację, w której właściciel niewielkiego jachtu nie zmienił kursu (a miał na to mnóstwo czasu), tylko zezłomował swój malutki okręcik w wyniku zderzenia z moim „potworem”? Po drodze wpadałem zresztą na wielu innych samobójców, ale przed nimi udawało mi się zazwyczaj uciekać.
Dzień 68
Uff... nareszcie dotarłem do docelowego portu. Na brak wrażeń nie mam co raczej narzekać, gdyż przez te dwa miesiące na morzu udało mi się poznać wiele ciekawych osób, a także pokonać kilka tysięcy mil morskich. Na podobną wojaż w najbliższej przyszłości nie zamierzam się jednak wybierać... a przynajmniej nie na pokładzie kontenerowca. Niezmiernie cieszy mnie natomiast to, iż pozytywnie udało mi się zaliczyć cały kurs. Odnoszę jednak wrażenie, iż to instruktor chciał się mnie możliwie jak najszybciej pozbyć. Nie co dzień trafia mu się uczeń, który w wyniku nieprzemyślanych akcji „kasuje” większość wynajmowanych przez firmę jednostek.
Jacek „Stranger” Hałas
PS. W nagrodę za ukończenie kursu otrzymałem również zaproszenie na rejs niemalże idealną kopią Titanica. Do tego jednak oficjalnie się nie przyznaję. Gdyby zdarzyło się tak, iż ponownie wpadniemy na jakąś górę lodową, to pamiętajcie tylko o jednym – to nie moja wina!! ;-)
PLUSY:
- gra prosta i przyjemna w obsłudze (odczytywanie danych z kompasu czy systemu GPS jest możliwe, ale nie wymagane), przy której można się na dodatek świetnie zrelaksować;
- ładnie wykonane modele jednostek, nad którymi możemy przejmować kontrolę; na dodatek mamy tu do czynienia ze sporym ich zróżnicowaniem (kontenerowiec, Titanic, luksusowy jacht, niewielka łódka itp.);
- dość wciągające misje;
- wbudowany edytor;
- możliwość zapoznania się z podstawami gry oraz obsługą edytora za pośrednictwem dobrze przygotowanych filmików szkoleniowych.
MINUSY:
- gra ZDECYDOWANIE nie zachwyci miłośników dynamicznych produkcji; jedynym wyjątkiem są wyścigi łodzi klasy Powerboat, do których można przystępować w dalszych misjach kampanii;
- inne statki (sterowane przez komputer) słabiutko się prezentują;
- otoczenie nie zachwyca... na dodatek jest bardzo statyczne (szczególnie widać to w „portowych” misjach);
- kapitanowie innych statków zdają się nie zauważać sterowanej przez gracza jednostki, w wyniku czego dochodzi do częstych i oczywiście nieprzewidzianych kraks;
- niewielkie zróżnicowanie map (kilka zbliżonych wyglądem portów oraz tropikalna wyspa).