autor: Bolesław Wójtowicz
Sekret Nautilusa - recenzja gry
Jules Verne: 20,000 Leagues Under the Sea to kolejna gra przygodowa pochodząca z francuskiej firmy Cryo. Akcja toczy się w XXI wieku. Łódź naukowo-badawcza USS Shark niespodziewanie natrafia na duży metalowy obiekt znajdujący się na dnie oceanu...
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Często możemy spotkać się ze zdaniem, że to właśnie Juliusz Verne jako pierwszy, na wiele lat przed wprowadzeniem podmorskiej żeglugi, wynalazł na kartach jednej ze swoich powieści łódź podwodną. Nic bardziej mylnego...
Już w czasach starożytnych ludzie marzyli o tym, by móc wydrzeć sekrety skrywane przez morskie głębiny. Jednakże ówczesny poziom rozwoju technicznego nie pozwalał jeszcze na to. Dopiero pojawienie się w epoce Renesansu tak światłego umysłu jakim bez wątpienia był Leonardo da Vinci, zaowocowało pierwszymi planami i szkicami machin latających, jak również podwodnych statków. Ale musiało upłynąć jeszcze bardzo wiele lat, by człowiek odważył się zanurzyć w morskie głębiny przy użyciu wytworu ludzkich rąk.
W czasach gdy amerykańscy koloniści podjęli decyzję o wypowiedzeniu posłuszeństwa swoim angielskim kuzynom, niejaki David Bushnell stworzył swoje urządzenie o wdzięcznej nazwie “Żółw”, by wspomogło działania powstańców przeciwko flocie królewskiej. Jak na rok 1775 był to rzeczywiście epokowy wynalazek, chociaż jak łatwo się domyślić kulista drewniana łódeczka napędzana siłą rąk jednego człowieka nie mogła raczej wyrządzić większych szkód potężnym angielskim okrętom. Ale, jak to mówią mądrze ludzie na Wschodzie, nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku...
Już dwadzieścia kilka lat później, genialny twórca pierwszych statków parowych Robert Fulton, w ramach wolnego czasu, stworzył z myślą o walce w obronie rewolucyjnej Francji projekt drewnianej łodzi podwodnej, która w swoim wnętrzu mogła pomieścić do ośmiu osób. Jednakże pomysł ten nie znalazł uznania u zdobywców Bastylii, ale w pamięci wielu ludzi przetrwała jego nazwa: “Nautilus”...
Kiedy w 1868 roku sławny już pisarz Juliusz Verne zabierał się na pokładzie swojego jachtu pływającego po Sommie do napisania pierwszej powieści oceanograficznej, postanowił wykorzystać nazwę łodzi Fultona. Ale w odróżnieniu od tamtego projektu, Verne będący bacznym obserwatorem oszałamiającego postępu technicznego jaki niewątpliwie miał miejsce w całym XIX wieku, postanowił udoskonalić łódź kapitana Nemo i wyposażyć ją nie tylko w kadłub z żelaza, ale także w napęd elektryczny. A należy pamiętać że łodzie podwodne o takim systemie napędu pojawiły się dopiero w dziesięć lat po ukazaniu się powieści.
Wspomniałem wcześniej, że w latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku Juliusz Verne był już sławnym pisarzem. I to prawda, mimo iż jego pierwsza książka, która przyniosła mu rozgłos i uznanie czytelników, “Pięć tygodni w balonie”, ukazała się zaledwie kilka lat wcześniej, bo w roku 1863. Ale kolejne lata zaowocowały takimi tytułami jak: “Wyprawa do wnętrza ziemi”, “Z Ziemi na Księżyc”, “Wokół Księżyca” i ugruntowały sławę pisarza. A potem pojawiła powieść “ 20 000 mil podmorskiej żeglugi”...
Oto w 1866 roku marynarze i kupcy wracający z dalekich rejsów opowiadali o niesamowitym zwierzęciu, które atakuje statki i je dziurawi. Naoczni świadkowie powiadali, że stwór ten ma ponad milę długości i w nocy oślepia dziwnym światłem. Zainteresowanie opinii publicznej przerażającym zjawiskiem wzrastało z każdym dniem. Oczywiście, gdzie diabeł nie może, tam... ekspedycję pośle. Na pokładzie statku odbijającego od nowojorskiego nabrzeża znaleźli się między innymi profesor Aronnax, jego służący Conseil i wielorybnik Land. I to właśnie ta trójka po wielu, wielu przygodach i zanurzeniu w morskie odmęty, ląduje w końcu w paszczy potwora, którym okazuje się być wspaniały okręt podwodny “Nautilus”, dowodzony przez tajemniczego kapitana Nemo. Trzej rozbitkowie biorą udział w cudownej podróży dookoła świata, aż wreszcie, po dziesięciu miesiącach, odzyskują upragnioną wolność. Ale swojej przygody nie zapomną do końca życia...
Czytaliście? Co za pytanie, prawda? Kto nie czytał... Żywa, awanturnicza akcja, wspaniałe opisy przyrody, napięcie i klimat tej powieści zachwyciły miliony czytelników na całym świecie. Mało jednak który z nich wie, że niewiele doprawdy brakowało, by to dzieło Verne’a nie ukazało się wcale. A poszło... o politykę. Spory o to, jaki cel ma przyświecać działaniom kapitana Nemo, ciągnęły się pomiędzy pisarzem i jego wydawcą bez końca. Hetzel uważał, że Nemo powinien być przedstawiony jako zaprzysięgły wróg handlu niewolnikami, Verne natomiast chciał przedstawić swojego bohatera jako Polaka walczącego z carskim uciskiem. Ostatecznie ustalono, że kapitan “Nautilusa” będzie po prostu orędownikiem wolności i mścicielem pokrzywdzonych. Tak ogólnie, obrońcą każdego, komu dzieje się krzywda...
W dzisiejszych czasach regułą już stało się, że jeśli jakaś powieść zdobywa miliony odbiorców, to kwestią czasu jest, by pojawiła się jej wersja kinowa, telewizyjna, teatralna, baletowa, animowana... i kto tam wie jeszcze jaka. Chwytliwy tytuł i czasem nawet bardzo swobodna interpretacja zdarzeń znanych czytelnikowi z kart książki wystarczy, by proponowane dzieło znalazło wielu odbiorców. Od czasu, kiedy moje oczy ujrzały niektóre amerykańskie produkcje oparte o klasyczne powieści europejskie, to wiem, że widz kupi wszystko, co mu się zaproponuje. Oczywiście, jeśli to wszystko okrasimy intensywną reklamą i promocją. Dlatego też czasem warto takiego nieuświadomionego odbiorcę uprzedzić, że to z czym się zetknie na ekranie swojego telewizora, ujrzy w kinie lub na teatralnych deskach nie zawsze będzie miało coś wspólnego z przeczytaną książką. No, może poza tytułem...
Kiedy w odmętach sieci internetowej pojawiły się pogłoski, że znana wielu odbiorcom firma “Cryo” przymierza się do produkcji przygodowej gry komputerowej bazującej na powieści Juliusza Verne “20 000 mil podmorskiej żeglugi”, moje serce zadrżało z zachwytu. Raz, że temat jest nieprawdopodobnie wręcz nośny i w oparciu o tę wspaniałą książkę można zrobić naprawdę znakomitą grę, a dwa, że zabierają się za to Francuzi, a oni wszak nie pozwolą sobie na to, by zepsuć znakomite dzieło swojego rodaka. Postanowiłem uzbroić się w cierpliwość i wyławiać z nieprzebranych zasobów sieci wszelkie wiadomości o postępujących pracach nad grą, tak by nie przegapić jej premiery. Czas mijał, a ja czekałem. Aż wreszcie jest... Szybka instalacja... Podróż...
Człowiek to czasami sam nie wie z której strony oberwie... Niczego złego się nie spodziewasz, a tu nagle... Bach!... i leżysz powalony. Nie wierzysz temu co się stało, próbujesz się podnieść, rozejrzeć... Bach!... i znowu twarz czule wtulona w chodnik. Kręcisz głową, zupełnie oszołomiony, nie możesz się pogodzić, starasz się zrozumieć, dźwigasz się powolutku... Bach! Bach!... i już po tobie, odpłynąłeś...
Pewnie zastanawiacie się od kogo tak oberwałem? Powiem wam, dlaczegóż by nie... Może mój los będzie przestrogą dla was. Zostałem pobity i upokorzony przez autorów gry pod tytułem “The Secret of the Nautilus”, wydanej niedawno przez “Cryo”. To, co owi panowie stworzyli na podstawie wiekopomnego dzieła Juliusza Verne woła o pomstę do nieba, a biedny pisarz nie zazna już chyba spokoju w życiu wiecznym. Jak można było to zrobić milionom miłośników prozy Verne’a, jak można było to uczynić milionom wielbicieli gier przygodowych, jak można było...?! Brak mi słów...
Ostre słowa? Jasne, że tak. Dowody? Ależ proszę bardzo, czytajcie i płaczcie...
„Morze skrywa przed naszymi oczami wiele tajemnic. Jestem młodym naukowcem, specjalizującym się w podmorskiej archeologii, którego przydzielono do załogi USS “Shark”. Przy użyciu najnowszy technologii w jakie wyposażony jest nasz okręt penetrujemy morskie otchłanie w poszukiwaniu zaginionych światów. Pewnego razu, kiedy krążyliśmy po wodach wulkanicznego rejonu Morza Atlantyckiego, na naszych monitorach pojawił się tajemniczy, nie dający się zidentyfikować obiekt. Postanowiliśmy bliżej przyjrzeć się sektorowi E255. Jakież było nasze zdumienie, kiedy sonar określił nasze znalezisko jako dużą, metalową... łódź podwodną?! Musiałem się temu koniecznie przyjrzeć z bliska. Ale tu nieoczekiwanie na drodze stanął mi kapitan okrętu, który uznał, że moja wyprawa może być zbyt niebezpieczna i bał się przyjąć na siebie odpowiedzialność za jej powodzenie. Ale ja wiedziałem, że to może być ta chwila, na którą czekałem całe życie. Nie mogłem tak po prostu zrezygnować. Postanowiłem użyć naszego batyskafu i wejść do wnętrza znalezionej łodzi. Kiedy oddaliłem się od USS “Shark” i przycumowałem do ogromnego okrętu, mogłem ostrożnie odkręcić właz i...
Znalazłem się we śluzie dekompresyjnej. Dziwne miejsce, poczułem się tak jakoś, nieswojo... Muszę ustawić mojego Palma, by rejestrował automatycznie wszystkie wydarzenia. Kto wie, na co się natknę... Kiedy ruszyłem w kierunku drzwi, usłyszałem głos. Automat? A może ktoś tu jest oprócz mnie? Kiedy przetarłem szybkę w drzwiach, wydawało mi się, że ktoś tam się poruszył. Szybko przekręciłem zawór i... ”
Tak mniej więcej przedstawia się fabuła gry oraz w taki sposób prezentuje się nam jej początek. Przedostajemy się na pokład odkrytego “Nautilusa” i od tej chwili gra jest nasza. Od razu powiem, żeby nie było później wątpliwości, że najciekawszy i najbardziej emocjonujący fragment gry mamy już za sobą...
W ten oto sposób znaleźliśmy się z naszym bohaterem na pokładzie ogromnego okrętu podwodnego. Olbrzymie logo na włazie podpowiada nam, że może to być tajemniczy “Nautilus”. Skąd się tu znalazł, co spowodowało przerwanie jego podróży, gdzie podziała się załoga, co z kapitanem Nemo...? Na te właśnie pytania będziesz musiał niestety samodzielnie poszukać odpowiedzi. Ktoś powie: no, no, początek prezentuje nam się całkiem niczego sobie. Niezły klimacik, ciekawa intryga, od początku trudne zagadki. Zapowiada się interesująco. Właśnie, zapowiada się...
Pierwszą rzeczą na jaką oczywiście zwrócimy uwagę, będzie bez wątpienia grafika. Piękna i oszałamiająca? Nie, moi drodzy, nic z tych rzeczy, niestety. Ktoś kiedyś powiedział, że grafika w grach przygodowych pełni rolę zaledwie dodatku, który raczej nie decyduje o odbiorze całości dzieła. Słusznie ten ktoś prawił. Duże brawa... Ale jak dla mnie, to mimo wszystko oprawa graficzna gry pełni dość ważną rolę i w razie potrzeby służę tytułami gier, które szybko zostały wycofane z rynku, gdyż pomimo ciekawej fabuły i zagadek nie znalazły odbiorców ze względu na koszmarną oprawę wizualną. Jak to wygląda w omawianej produkcji “Cryo”? No cóż...
Zrozumiałym wydaje się być, że skoro wchodzimy na statek będący zapewne dziełem rąk dziewiętnastowiecznych inżynierów i techników, a na dodatek który od diabli wiedzą jak długiego czasu leży zakopany w piachu morskiego dna, nie należy się spodziewać migoczących kontrolek, blasku monitorów i tym podobnych fajerwerków. Burty łodzi są najwyraźniej mocno już przerdzewiałe, wyposażenie sprawia wrażenie całkiem zużytego, wszystko wydaje się być przesiąknięte zgnilizną. Ale skąd dochodzi tu prąd? Dlaczego działa oświetlenie? Odnajdujemy jakieś tajemnicze urządzenia do wychodzenia na zewnątrz okrętu, które lata świetności dawno już mają za sobą, jakieś stare mapy, kartki, tajemnicze rysunki, narzędzia, czyjeś brudne rękawiczki. Później, gdy uda nam się dostać do pomieszczeń załogi, do kuchni, kajuty kapitana, sali map, muzeum, maszynowni... i dalej, ujrzymy trochę inny świat. Pojawią się barwy... Może wyda wam się to dziwne, ale ja zapamiętam tę grę tylko w kolorach rdzawego brązu, martwych brązów, szarości i czerni od czasu do czasu rozświetlanych przytłumioną czerwienią, złotem lub zgniłą zielenią. Brrr...
Próba jakiegokolwiek porównania cudownych opisów wnętrz okrętu kapitana Nemo jakie znamy z kart powieści Verne’a z efektami poczynań grafików spala na panewce. I co z tego, że rozbłyski światła, że nawet niczego sobie animacje, że chwilami całkiem ładne niektóre elementy wyposażenia, jak ogólny obraz wizualnej strony gry prezentuje się po prostu... brzydko. Oj, nie postaraliście się panowie...
Podobnie rzecz się ma ze ścieżką muzyczną i efektami dźwiękowymi. Tak na moje ucho, to całość oprawy muzycznej składa się raptem z kilku taktów, które połączone w jedną całość powtarzane są na okrągło. Ja rozumiem, że kompozytor chciał dzięki oszczędnej orkiestracji osiągnąć nastrój niepewności, zagrożenia i tajemniczości, jednakże skutki jego poczynań poszły niestety na marne, gdyż ta muzyka najzwyczajniej w świecie... usypia. Po pewnym czasie, walcząc z opadającymi powiekami, wyłączasz ją całkowicie. Ja długo zmagałem się ze sobą, ale po pewnym czasie również miałem serdecznie dość tego brzdąkania i miauczenia. Efekty dźwiękowe, o ile możemy tu o takich mówić, to różnego rodzaju dźwięki otwieranych drzwi, zgrzyt uruchamianych mechanizmów, syk wypuszczanego ze śluzy powietrza, skwierczenie iskrzących przewodów, szelest przesuwanych papierów... Pojawiają się zresztą tak rzadko, że nie zwracamy na nie zupełnie uwagi.
Na całość gry patrzymy oczami bohatera, co jak zapewne wielu z was się już domyśliło, wymusza określony sposób sterowania. Zresztą każdy, kto grał w którąkolwiek z gier “Cryo” z serii “Atlantis” będzie tu czuł się jak ryba w wodzie. Tyle tylko, że kudy tam “The Secret of the Nautilus” do “Atlantis”... Przemieszczamy się więc skokowo, machamy na wszystkie możliwe strony kursorem, a gdy się zmieni, działamy. Zresztą z działaniem wiąże się używanie przedmiotów, a to zostało w tej grze rozwiązane po prostu beznadziejnie. Wyobraźcie sobie taką sytuację: kiedy otworzymy podręczny plecaczek, pojawia się wizerunek facjaty naszego bohatera i szereg okienek prezentujących posiadane przedmioty. Teraz, kiedy któregoś z nich chcemy użyć, kładziemy wybrany przedmiot na tę buźkę i tak oto wyposażeni zabieramy się do dzieła. Wyobrażacie sobie wygląd naszego bohatera z kaloszami lub rękawicami na głowie? Głupota, po prostu porażająca głupota...
Zagadki w grze są i od razu przestrzegam początkujących miłośników gier przygodowych, że należą do naprawdę dość trudnych. Pewnym ułatwieniem dla gracza mającego zamiar zapuścić się w posępne korytarze zatopionego okrętu ma być Palm, czyli coś w rodzaju podręcznego notesu, kalkulatora, rejestratora, czy kto co tam sobie jeszcze doda. I muszę przyznać, że urządzenie to w pewnym stopniu przydaje się nam, gdyż oprócz zachowywania w swojej pamięci stanu gry, fragmentów rozmów, zadań jakie jeszcze przed nami, własnych spostrzeżeń, uzyskujemy również dzięki niemu dostęp do podglądu pomieszczeń, które już wcześniej eksplorowaliśmy. A przecież tak łatwo coś przeoczyć...
Zagadki polegają głównie na użyciu w jednym miejscu czegoś, co znaleźliśmy w innym, połączeniu jakichś kabli, uruchomieniu uszkodzonego urządzenia, ustawieniu czegoś w odpowiedni sposób, dopasowaniu jednej rzeczy do innej, włączeniu tam, by zadziałało gdzie indziej... Ot, zwykła rutyna w grach przygodowych. Jest tylko jedno małe ale: z tej gry wręcz zieje nudą. Robimy tak naprawdę ciągle jedno i to samo – wchodzimy do pomieszczenia, znajdujemy coś, co wymaga naprawienia, poskładania, ustawienia, podłączenia, wymienienia, rozwalenia, otworzenia (niepotrzebne skreślić), a potem otwieramy drzwi lub jakiś właz i przechodzimy do kolejnego pomieszczenia, pokoju, śluzy, kajuty, jadalni, kuchni, korytarza (niepotrzebne skreślić) i wszystko powtarza się od nowa. Od czasu do czasu zginiemy śmiercią tragiczną, od czasu do czasu usłyszymy jakiś głos lub pojawi się jakieś widmo, od czasu do czasu wyjrzymy za okno...
Jakieś krówki, koniki... O, a tam droga na Ostrołękę... Nuda, panie, po prostu nuda... Zieeew...
Dość, wystarczy tych męczarni, szkoda mojego i waszego czasu.. Gra “The Secret of the Nautilus” już odinstalowana, nie zużywa niepotrzebnie twardego dysku mojego komputera. Pudełko upchnięte w najdalszy, najbardziej zakurzony kąt, gdyż nie sądzę, bym miał chęć wyjąć z niego jeszcze kiedykolwiek cokolwiek. Teraz muszę jeszcze tylko zapomnieć... I w ramach oczyszczenia własnego umysłu kolejny raz poczytać o przygodach dzielnego kapitana Nemo i Nautilusa...
Bolesław „Void” Wójtowicz