Warhammer 40,000: Sanctus Reach Recenzja gry
Recenzja gry Warhammer 40,000: Sanctus Reach – turowa strategia dla hardkorowców
Pamiętacie żywe szachy z Harry’ego Pottera? Jeśli zawsze chcieliście zagrać w ich odpowiednik ze świata Warhammera 40,000, to znaleźliście właściwą pozycję – w postaci Sanctus Reach ze stajni Slitherine.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- wciągająca;
- trudne, urozmaicone starcia na zróżnicowanym terenie;
- klimat Warhammera 40,000;
- przyzwoita grafika ze smaczkami dla fanów;
- wystarczy na długie godziny.
- nie dla każdego;
- kapryśna SI;
- błędy techniczne i problemy z płynnością animacji;
- szczątkowo zarysowana fabuła.
Warhammer 40,000 to fascynujące zjawisko. Wielki, mroczny świat, trawiony odwiecznymi konfliktami, jest pełen zepsucia i dekadencji. To dystopia, w której na ołtarzu bezpieczeństwa ludzkość składa wolność myśli i wyznania, bo tak nakazał Bóg-Imperator. I co straszniejsze – miał rację, gdyż na człowieka czyhają tutaj rozmaite siły – z orkami oraz Chaosem na czele. Mogliśmy poznać ten świat dzięki książkom, papierowym RPG, a także kilku grom, z cyklem Dawn of War na czele.
Fundamentem uniwersum są oczywiście starcia figurek. Warhammer 40,000: Sanctus Reach odwołuje się do tych korzeni, stawiając na działania wojenne. I nie bierze jeńców.
Wieczna wojna
Dzieło studia Straylight to strategia turowa, w której na zamkniętych arenach toczymy pojedynki z wrogami. Wybieramy oddziały przed każdą misją i ruszamy do boju, by sprać zielonoskórych. Fabuła? Owszem, występuje w umiarkowanych ilościach i ładnie wpisuje się w tło świata, na pewno zadowoli więc miłośników Warhammera. Oto stajemy na czele Space Wolves, oddziału kosmicznych marines, którzy starają się odeprzeć inwazję orków. Historię tę przedstawiono jednak w oldskulowy sposób, w ramkach tekstowych przed każdą misją. To bardziej ekspozycje niż opowieść, przez co całość jest mało interesująca.
Nawet jeśli w trakcie kampanii pojawiają się znani bohaterowie – jak mistrz zakonu Space Wolves czy jego przyboczni – dla większości odbiorców będą po prostu silniejszymi jednostkami. Jeśli ktoś zatem szuka choćby odrobiny angażującej fabuły jako motywacji do starć (bo np. wychował się na Disciples 2 lub Jagged Alliance 2), może mieć problem – albo musi zdać się na wyobraźnię. Na szczęście szybko przestaje nam to przeszkadzać.
Historia w Sanctus Reach to tylko smaczek dla zapaleńców – czasem znajduje fajne odzwierciedlenie w postaci niektórych obiektów na mapie (np. płonący zestrzelony transporter, z którego cudem wyskoczyli żołnierze). Esencję gry stanowi jednak walka pancernych oddziałów Imperium z hordami krwiożerczych zielonoskórych. I ten element wyszedł porządnie. Dowodzimy piechotą, pojazdami, mechami, a czasem lotnictwem. Nasze cele sprowadzają się zazwyczaj do obrony lub przejmowania kolejnych terytoriów, ale zdarzają się małe urozmaicenia. Żadnej dyplomacji czy ekonomii w stylu Total War tu natomiast nie uświadczymy – jedynie strategiczną rzeź w słusznej sprawie.
Warhammer 40,000 to bardzo złożone uniwersum z rozbudowaną mitologią. I jeśli chcemy się w tym wszystkim połapać, warto zajrzeć do fanowskiej Wiki oraz sięgnąć po kilka książek – np. cykl Herezja Horusa – które prezentują kluczowe momenty w historii świata oraz zaznajamiają z najważniejszymi postaciami.
Sanctus Reach może pochwalić się różnorodnością jednostek w obrębie każdej formacji, dzięki czemu raczej nie będziemy narzekać na nudę. Wśród samej piechoty mamy rozmaite rodzaje strzelców: bijących się na różnych dystansach, korzystających z karabinów, laserów, miotaczy ognia bądź mieczy – do walki w zwarciu. Do tego dochodzą potężni dowódcy dysponujący zdolnościami specjalnymi, które mogą przeważyć szalę zwycięstwa na naszą stronę. Jedni zagrzewają do walki, inni stosują ataki obszarowe bądź leczą swoich.
Starcia są długie (zaliczenie jednej mapy potrafi zająć nawet kilka godzin), wymagają cierpliwości, sprytu i planowania wielu ruchów naprzód. Jeśli chcecie porządnie przysiąść do zabawy, to zabezpieczcie sobie dobrych kilka godzin na wieczór. Zdarzają się naprawdę niełatwe potyczki, ale gra traktuje nas sprawiedliwie. Zwycięstwa sprawiają satysfakcję, a po porażce raczej łatwo się zorientować, gdzie popełniliśmy błąd.
Diabeł tkwi w szczegółach
Sanctus Reach zachęca do dbania o żołnierzy, gdyż wraz z kolejnymi zwycięstwami ci awansują i zyskują nowe umiejętności (taki drobny ukłon w stronę RPG). Te zaś mogą przyczynić się do zwycięstwa. Dzięki temu owe niepodpisane zastępy pancernych stają się... naszymi zastępami pancernych. I okazuje się, że każdy z tych anonimów ma znaczenie, zwłaszcza gdy droga do celu jeszcze daleka. A to dopiero początek niuansów.
Na wstępie Sanctus Reach pozoruje prostotę, wydaje się nawet zbyt łatwe. Ot, przemy do przodu i kosimy zielonych jak zboże. Kilka pierwszych tur możemy nawet uznać za nudne. Gdzie tu dramatyzm godny warhammerowych starć? I wtedy ze swoimi skąpanymi w krwi orków wojakami wpadamy w pułapkę, po której zdziesiątkowani musimy się wycofać (albo wczytać zapis) i bronić do momentu, aż wodzowie nie uleczą podkomendnych – a to zajmuje chwilę. Wtedy zaczynają się prawdziwe bitewne emocje, czasem nawet przeplatane poczuciem straty. Straylight dobrze zbalansowało misje – w każdej mamy czas związać się z armią i uznać ją za swoją, nim nastąpi prawdziwe uderzenie ze strony wroga. Dzięki temu (możliwe, że niechcący) uzyskano filmowy efekt ciszy przed burzą.
Jak już wspomniałem – gra wymaga kombinowania oraz podejmowania trudnych decyzji na każdym etapie, inaczej nie unikniemy poważnych strat. Musimy zapoznać się z właściwościami poszczególnych oddziałów i dobrze zastanowić, których użyjemy w danej misji (a mamy ograniczone możliwości). Trzeba znać – całkiem zróżnicowany – teren i przewidywać, skąd przybędą posiłki, a także stosować manewry oskrzydlające. Poświęcić dobry oddział, żeby skoncentrować wraży ogień i pozwolić reszcie przejechać bokiem? To się zdarza. Odpowiednie użycie umiejętności specjalnych też nie jest tu bez znaczenia. Dlatego jeśli ktoś się spieszy i chce łatwego zwycięstwa, to raczej powinien zmienić adres – albo dać szansę trybowi szybkiej potyczki. Choć Sanctus Reach wciąga, nie jest to produkcja dla każdego.
Zwłaszcza że komputer zazwyczaj potrafi dać popalić. Kłopot w tym, że parę tur później potrafi zachować się jak potomek kamikadze i posłać jednostki w krzyżowy ogień naszych marines. Nierówna SI to tylko jeden z kilku problemów nękających Sanctus Reach.
Nienaoliwiona machina wojenna
Gra wygląda i brzmi tak, jak na Warhammera przystało. Oddziały prezentują się imponująco, groźnie i złowieszczo oraz różnią detalami – na pancerzach możemy dostrzec symbole nawiązujące do historii uniwersum. Wszystko utrzymano w ciężkiej, ponurej stylistyce i kolorystyce figurkowego oryginału – po prostu widać, że tytuł ten stworzyli zapaleńcy, którzy niejedną godzinę spędzili nad stołem. I ta pieczołowitość przekłada się na nasze przywiązanie do oddziałów. Dodajmy do tego niezłe efekty wybuchów i wystrzałów, które urozmaicają krajobraz turowych bitew. Projekt map też daje radę – toczymy walki na pustyniach, w zniszczonych twierdzach, toksycznych lasach i przemysłowych ruinach. Wszędzie zaś panuje aura upadku, rdzy i brudu.
Klimat desperackiej bitwy do ostatniej kropli krwi podkreśla także muzyka. Z czasem zaczyna ona nużyć, ale na początku robi mocne wrażenie. Odzywki i bitewne okrzyki żołnierzy są odpowiednio efektowne, swoją podniosłością dorzucając kolejną cegiełkę do tej atmosfery, a w momentach, gdy jeden z bohaterów wzywa do podnoszącego morale wspólnego wycia – nazwa zakonu zobowiązuje – można poczuć ciary.
Sanctus Reach stanowi kolejny przykład, jak na przestrzeni lat Warhammer 40,000 obrodził grami komputerowymi. Warto sprawdzić takie pozycje jak obie odsłony serii Dawn of War. Jeśli zaś pragniecie wczuć się w losy pojedynczego marine, Space Hulk jest dla Was.
Niestety, optymalizacja Sanctus Reach nie należy do najlepszych. Gra chodzi zazwyczaj dość płynnie, ale przy większej liczbie jednostek na ekranie spadają FPS-y. Sprawdzałem Sanctus Reach na dwóch konfiguracjach, z czego jedna to prawdziwy gamingowy potwór do obsługiwania najnowszych produkcji – i wystąpiły podobne objawy. Umówmy się – grafika jest dość przyjemna, ale to nie dopakowany Unreal Engine 4, żeby zżerać nie wiadomo jakie zasoby.
W dodatku animacja niektórych postaci oraz pojazdów bywa ociężała i powolna, a część oddziałów reaguje ze sporym opóźnieniem po otrzymaniu rozkazu. Zupełnie jakby się zastanawiały – wykonać polecenie czy pójść na urlop. W krótkich potyczkach nie ma to wielkiego znaczenia, ale podczas kilkugodzinnego posiedzenia zaczyna irytować. Drażni też fakt, że aby zmienić mapę, bo ta np. nam się nie podoba, trzeba wyjść z gry – Sanctus Reach nie przewiduje opcji powrotu do menu głównego. To drobiazgi, ale dość upierdliwe.
Grze nie sposób odmówić pewnego uroku właściwego starciom figurek na pieczołowicie przygotowanych makietach. A poza tym na pewno umili miłośnikom warhammerowych strategii czas oczekiwania na Dawn of War III. Dlatego jeśli chcecie powalczyć za Imperatora, a nie macie kumpli do stołu lub nie zbieracie figurek – polecam Sanctus Reach. Możecie się całkiem dobrze bawić. Pamiętajcie jednak, że to nie jest pozycja dla każdego. Docenią ją głównie hardkorowi miłośnicy gier strategicznych.
O AUTORZE
Gra Warhammer 40,000: Sanctus Reach przeniosła mnie na pola imperialnych bitew na ponad 15 godzin; oprócz kampanii sprawdziłem też tryb potyczki. Nie testowałem multiplayera, gdyż przed premierą nie był on dostępny. Z uniwersum WH40K utrzymuję sporadyczny kontakt – częściej na komputerze niż w wersji analogowej – ale nieodmiennie fascynuje mnie ono swoją złożonością i dziką, zwierzęcą, bezpardonową walką.
ZASTRZEŻENIE
Kopię gry Warhammer 40,000: Sanctus Reach otrzymaliśmy nieodpłatnie od wydawcy, firmy Slitherine.