Valiant Hearts: The Great War Recenzja gry
autor: Luc
Recenzja gry Valiant Hearts - piękna i poruszająca opowieść z czasów I wojny światowej
Ostatnimi czasy tematyka wojen światowych pojawia się w grach niezwykle rzadko i to jedynie w strategiach oraz strzelankach. Studio Ubisoft Montpellier postanowiło jednak w końcu przerwać ten impas i serwuje nam przygodową platformówkę.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- ciekawie prowadzona narracja i wyciskające łzy zakończenie;
- oprawa dźwiękowa doskonale oddająca ducha epoki;
- przepiękna oraz oryginalna szata graficzna;
- bardzo przystępnie zredagowana encyklopedia;
- świetnie wyważone proporcje pomiędzy elementami zręcznościowymi oraz logicznymi.
- schematyczność poszczególnych zagadek i minigierek;
- wątki niektórych bohaterów aż proszą się o rozbudowanie.
Choć większości z nas I wojna światowa kojarzy się głównie z czarno-białymi fotografiami oraz kilkoma większymi bitwami, losy jej bohaterów są o wiele bardziej złożone, niż mogłoby się wydawać. Konflikt, który przewyższał swoim okrucieństwem wszystko, co do tamtej pory widziano, hektolitry bezsensownie przelanej krwi niewinnych, a także liczne dramaty rozdzielonych wbrew swej woli rodzin – o takich „szczegółach” rzadko kiedy usłyszymy na lekcjach historii, a to w końcu na nich zbudowano ład wersalski. Valiant Hearts: The Great War podejmuje niełatwą próbę ukazania koszmaru wojny w całkowicie inny sposób – przeżywanego z perspektywy pojedynczych osób zmuszonych do walki o cele, które są im kompletnie obce. Jak Ubisoft poradził sobie z tematyką o tak potężnym ładunku emocjonalnym?
Ludzka strona wojny
W początkowej wersji gry mogliśmy kontrolować nie czterech, a aż pięciu bohaterów. Tym, którego ostatecznie wycięto, jest "brytyjski pilot, który nie potrafi latać”, czyli George. Z bliżej niewyjaśnionych przyczyn studio Ubisoft Montpellier zlikwidowało jego część historii na kilka miesięcy przed premierą. Mimo to postać pojawia się w grze na kilka chwil – niestety tylko jako pomocnik podczas jednej z przygód Freddiego.
Opowieść rozpoczyna się w połowie 1914 roku wraz z udanym zamachem na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. Po krótkim, narracyjnym wstępie wprowadzającym nas w atmosferę gry przejmujemy kontrolę nad niejakim Emilem – sędziwym, francuskim farmerem, który otrzymał właśnie wezwanie do narodowej armii, szykującej się do Wielkiej Wojny. Podobnie jak wszyscy zdrowi mężczyźni, wyrusza na front ku chwale swojej ojczyzny, ze łzami w oczach pozostawiając za sobą dom i rodzinę. Rzucany rozkazami generałów po całym terenie konfliktu spotyka na swojej drodze kilka wyjątkowych postaci: Freddiego – amerykańskiego żołnierza, który szuka na Niemcach zemsty za wyrządzone mu krzywdy, Annę – belgijską dziewczynę próbującą odnaleźć swojego ojca – oraz Karla – własnego zięcia, który z racji swojej narodowości został wygnany z Francji wraz z początkiem wojny. Choć na pierwszy rzut oka większość z nich nie ma ze sobą nic wspólnego, doświadczane okrucieństwa niespodziewanie spajają ich losy i nawet fakt bycia po przeciwnych stronach barykady nie jest w stanie zerwać powstałej w ten sposób więzi.
Losy czterech bohaterów poznajemy nie tylko bezpośrednio uczestnicząc w ich przygodach, ale także czytając skrupulatne zapiski z pamiętników. To dzięki nim opowiedziana historia zyskuje głębię, a na wiele przeżywanych momentów patrzymy z całkowicie nowej perspektywy. Twórcy od pierwszych chwil obdzierają nas ze wszelkich złudzeń i stawiają na brutalny, choć prawdziwy obraz toczącej się wojny – bezlitosnej, bezdusznej i wyzutej z jakiejkolwiek moralności. Emocjonalna karuzela, do której wsiadamy już na początku rozgrywki, nie zatrzymuje się aż do końca ostatniego, czwartego rozdziału, a przy samym finale nawet najtwardsi z najtwardszych będą musieli sięgnąć po chusteczki. Wprawdzie przebieg fabuły trudno nazwać szczególnie zaskakującym, ale trzeba przyznać autorom, iż dzięki świetnie skomponowanej narracji w przeciągu sześciogodzinnej rozgrywki po prostu nie sposób się nudzić.
Mimo że wszystkie postacie skonstruowano niezwykle starannie, a ich opowieści potrafią chwytać za serce, trudno oprzeć się wrażeniu, że niektóre z wątków dosyć mocno okrojono. Pewne uproszczenia są oczywiście dopuszczalne, nie sposób jednak nie zauważyć tego, iż Anną pogramy zaledwie kilkanaście minut, a wcielając się we Freddiego niemal za każdym razem robimy to samo. Ich historie, choć niezwykle pasjonujące, schodzą przez to na drugi plan i tego, co najistotniejsze, dowiadujemy się jedynie z notatek oraz filmowych wstawek. Nasz główny przeciwnik – dowodzący armią Niemiec, Baron von Dorf – niestety także został potraktowany po macoszemu, a dodatkowo jego kreacja odrobinę gryzie się z całym klimatem gry. O ile wszystko, na co w Valiant Hearts natrafimy, wręcz przygnębia atmosferą, o tyle kluczowy antagonista wydaje się w swoich pokrzykiwaniach wręcz komiczny – ot karykatura z zabawnym wąsikiem, która wygraża nam pięściami przy dowolnej okazji. Deweloperzy niestety przegapili doskonałą okazję na uczynienie opowieści jeszcze bardziej poruszającą, choć i tak stworzyli coś, co zdecydowanie wybija się ponad przeciętność.
Bitwy wygrywa się sprytem
Nie samą fabułą człowiek jednak żyje. Aby odkryć kolejne tajemnice losów naszej dzielnej czwórki, przyjdzie nam także wykazać się nie lada zręcznością oraz pomyślunkiem. Valiant Hearts, jak na porządną, przygodową platformówkę przystało, obfituje zarówno w zagadki, jak i sekwencje akcji. Te pierwsze stoją na zaskakująco wysokim poziomie i w początkowych fazach faktycznie mogą sprawić sporo problemów. Twórcy w interesujący sposób zmuszają nas do łączenia pewnych odległych faktów i biegania po mapie w poszukiwaniu przedmiotów, dając tym samym sporą satysfakcję z rozwiązania łamigłówki. W połowie zabawy da się jednak zauważyć pewien schemat, którym Ubisoft Montpellier postanowiło podążyć i nie ukrywam, że w dużej mierze zabiło to dla mnie radość płynącą z zadań wymagających użycia szarych komórek. Szczęśliwie, nie wszystkie zagadki wyglądają identycznie i nawet w końcowych etapach zdarzyło mi się przez kilka minut głowić nad ich rozwiązaniem.
Mocno uproszczono także wspomniane sekwencje zręcznościowe, które już po kilku pierwszych sekundach możemy przechodzić z zamkniętymi oczami. Jedynym, co potrafiło mnie porządnie zaskoczyć, były elementy skradania, które zaprojektowano nie tylko z głową, ale także i nutką fantazji, co zresztą bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Trzeba jednak przyznać, iż nawet pomimo swojej prostoty, wszystkie wymienione mechanizmy rozgrywki połączono w dobrze zbalansowaną całość, dzięki czemu ani przez chwilę nie mamy poczucia monotonii.
Nie oznacza to jednak, iż w Valiant Hearts nie uświadczymy żadnych przestojów – niestety trafiają się całkiem często, przez co pełne wczucie się w opowiadaną historię jest niekiedy odrobinę utrudnione. Wszystko za sprawą „znajdziek”, których w grze napotkamy równą setkę. Oczywiście nikt nie zmusza nas do zbierania bonusowych przedmiotów, każdy z nich odblokowuje jednak pewien fragment historycznego tła, który uzupełnia toczącą się opowieść. Sytuacja, w której powinniśmy biec na pomoc konającemu przyjacielowi, a w rzeczywistości ganiamy po szpitalu, szukając brakującej do kolekcji notki, najzwyczajniej wybija z rytmu. Pominięcie danej „znajdźki” obdarłoby nas jednak z części historii, nie mamy więc większego wyboru, choć cierpi na tym płynność rozgrywki.
Encyklopedyczne wstawki odblokowujemy także odwiedzając nowe lokacje, jednak bez względu na to, w jaki sposób pojawią się one w naszym zbiorze, trzeba im przyznać, iż są naprawdę świetnie napisane. Choć znajdziemy tam kilka oczywistych informacji, z których wszyscy świetnie zdają sobie sprawę, to ogrom ciekawostek, z którymi można się przy pomocy Valiant Hearts zapoznać, naprawdę przytłacza. Nie jestem wprawdzie wielkim pasjonatem historii, ale co nieco o obu wojnach swego czasu czytałem, a mimo to co druga znaleziona notka lub przedmiot sprawiały, że dowiadywałem się czegoś nowego. Smaczku grze dodaje także fakt, iż listy, które odnajdziemy podczas rozgrywki to … autentyczne korespondencje wysyłane przez żołnierzy z frontów I wojny światowej!
Smutne piękno
Na najwyższe uznanie zasługuje szata graficzna. Grę napędza dwuwymiarowy silnik UbiArt Framework, użyty wcześniej w Rayman Legends i Child of Light. Także i tym razem przy jego pomocy udało się stworzyć szalenie imponujący świat – komiksowe postacie oraz krajobrazy, rysowane przy pomocy wypłowiałej palety barw, wyglądają naprawdę rewelacyjnie i tworzonym klimatem biją na głowę niejedną „hiperrealistyczną” produkcję. Animacje, choć z oczywistych względów dosyć mocno ograniczone, również prezentują się całkiem interesująco i tym samym świetnie wpisują się w ogólny wizerunek gry.
Pies Walt, który towarzyszy naszym bohaterom przez większość czasu, nie znalazł się w grze przypadkowo. Czworonogi podczas I wojny światowej odgrywały bardzo istotną rolę, niejednokrotnie pełniąc funkcję czujek, kurierów lub po prostu maskotek rozluźniających atmosferę w okopach. W przeciągu czterech lat, na froncie pojawiło się ok. 50 tys. wyszkolonych psów różnych ras!
Z kolei ścieżka dźwiękowa, którą słyszmy w Valiant Hearts, to już całkowicie osobna liga. Zazwyczaj gry ze stajni Ubisoftu posiadają muzyczną oprawę na naprawdę wysokim poziomie, ale to co słyszymy, śledząc przygody Emila i spółki, jest absolutnym szczytem perfekcji. Doskonale dobrane utwory nie tyle uprzyjemniają nam rozgrywkę, co wręcz samodzielnie opowiadają część historii, wywołując przy tym tyle emocji, ile to tylko możliwe. Jeszcze długo po ukończeniu gry wsłuchiwałem się w sączące się z głośników nuty, a to zdarza się jedynie przy naprawdę wyjątkowych okazjach. Kombinacja nostalgicznych brzmień fortepianu oraz żwawych piosenek nuconych w drodze na front rewelacyjnie oddaje przekrój nastrojów, jakie panowały w wojennych okopach, tym samym dopełniając i tak już świetnie skomponowaną fabułę.
Wojna jednak się zmienia
Valiant Hearts: The Great War to bez wątpienia jedna z bardziej oryginalnych i interesujących pozycji w ostatnim czasie. Dotykając szalenie trudnej tematyki, doskonale radzi sobie z emocjami najcięższego kalibru, mówiąc o wojnie z nietypowej perspektywy, ale uświadamiając nam jednocześnie, że najtrudniejsze bitwy toczą się nie na froncie, lecz w głowie.
Świetna, głęboka historia, pełna poświęceń i wyrzeczeń oraz fantastyczna oprawa audiowizualna czynią z niej produkcję nieomal obowiązkową, choć szereg uproszczeń oraz banalnych rozwiązań odrobinę psują ogólne wrażenie. Niemniej czas spędzony z tą produkcją mogę śmiało uznać za udany i choć tytuł nie jest przełomowy ani nie daje nam praktycznie żadnych powodów, aby po jednokrotnym ukończeniu ponownie go odpalać, to jestem pewny, że do Valiant Hearts będę wracał pamięcią jeszcze przez długi czas.