The Legend of Zelda: Link's Awakening Recenzja gry
autor: Przemysław Zamęcki
Recenzja gry The Legend of Zelda: Link's Awakening - nowoczesny oldschool z szacunkiem dla oryginału
Gier z serii The Legend of Zelda nigdy za wiele. Tym razem Nintendo po raz kolejny sięga w przeszłość, by przywrócić blask jednej z najlepszych mobilnych przygód Linka, powstałej w 1993 roku na Game Boya Link’s Awakening.
Recenzja powstała na bazie wersji Switch.
Choć w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wielu Polska „Pegazusem stała”, do świadomości rodzimych graczy, rozkochanych w Contrze, Tanks, czy Super Mario Bros. prawie zupełnie nie przebiła się jedyna w swoim rodzaju, wyjątkowa gra The Legend of Zelda. Nie mam zamiaru szukać przyczyn tego stanu rzeczy, być może chodziło o zwykły brak dostępności tego tytułu na chińskich cartridge’ach (w tych czasach byłem widzącym zaledwie czubek swojego nosa Amigowcem), ale faktem jest, że w odbiorze takich tytułów, jak nowa wersja Link’s Awakening, mało kto z nas będzie kierował się nostalgią.
Zupełnie inaczej jest w krajach anglosaskich, w których wydany w 1993 roku na „kieszonsolkę” Game Boy tytuł od dwudziestu pięciu lat cieszy się statusem kultowej produkcji i jednej z najlepszych odsłon przygód Linka w ogóle. Nie powiem więc, że z drżącymi kolanami zdzierałem folię z pudełka wydanego dopiero co remake’a, ale na pewno czułem powagę chwili. Mocy przybywaj!
Skąd ta wyjątkowość?
- jak zawsze w serii zróżnicowany, choć powtarzający standardowe motywy serii, świat;
- świetna narracja, nie zawsze prowadząca gracza za rączkę;
- interesujące zwroty akcji w fabule;
- pomysłowi bossowie;
- klimat zabawy
- dropy animacji;
- drobne problemy ze sterowaniem;
- powtarzające się komunikaty powodujące kilkusekundowy przestój przy podnoszeniu power-upów;
- nie każdemu przypadnie do gustu plastikowa oprawa graficzna.
Link w czasie potężnego sztormu rozbija się u wybrzeży wyspy Koholint, gdzie znajduje go pewna blondwłosa panienka i sprowadza do swojego domu. I choć gra przepełniona jest charakterystycznymi dla serii motywami, nie znajdziemy w niej ani kontynentu Hyrule, ani Tri-Force’a, ani Master Sworda, ani nawet samej tytułowej Zeldy. To dość oryginalne, trzeba przyznać, podejście do tematu spowodowane jest historią jej produkcji, przy której nie brał udziału Shigeru Miyamoto, czyli kreator wcześniejszych odsłon. Mam na myśli oczywiście oryginalną wersję, z lat dziewięćdziesiątych, która początkowo powstawała po godzinach pracy pod okiem Takashiego Tezuki. Słynny Shigsy miał ponoć inne zajęcia na głowie, więc uczestniczył tylko w testach Link’s Awakening, od czasu do czasu służąc radą i doświadczeniem.
Jeden z programistów – Kazuki Morita – chciał poeksperymentować z ekwipunkiem i możliwością łączenia przedmiotów. Ten „retrocrafting” wyprzedził swoje czasy i w grze wydanej na mobilną platformę był czymś świeżym i śmiałym. Nie będę w tym miejscu zdradzał żadnych konkretów, aby nie psuć Wam zabawy samodzielnego odkrywania gry, ale pod tym względem swego czasu był to z pewnością tytuł wyjątkowy.
Odpowiedzialni za przywrócenie grze blasku programiści z firmy Grezzo stanęli więc przed nie lada wyzwaniem. Ciesząca się statusem kultowej odsłona zachwycała przed laty, wobec czego musiała zachwycić również w 2019 roku. Grezzo zostało wybrane do tej pracy nie bez powodu, ponieważ na swoim koncie miało wcześniejsze wyśmienite porty z serii The Legend of Zelda na 3DS-a: Ocarina of Time i Majora’s Mask. Przygotowanie portu to jednak nie to samo, co stworzenie całej gry od nowa, na dodatek maksymalnie wiernej leciwemu oryginałowi. Kult kultem, ale czas nie stoi w miejscu i aby zyskać uznanie współczesnych graczy trzeba było wprowadzić kilka zmian w mechanice zabawy, związanych przede wszystkim z korzystaniem z ekwipunku.
Pamiętajcie o korzeniach
Link’s Awakening wydano w 1993 roku na konsolę Game Boy. Grafika pierwowzoru wywołuje dziś co najwyżej uśmiech politowania (lub łzy wzruszenia), ale swego czasu robiła solidne wrażenie. W 1998 roku gra doczekała się reedycji na udoskonaloną platformę Nintendo – Game Boy Color. Nowa konsola posiadała przede wszystkim „świetny” wyświetlacz wykonany przez firmę Sharp. Jego zawrotną rozdzielczość ustawiono na... 160 x 144 pikseli. Wyobrażacie sobie, jak można było takim sprzętem szpanować po szkole?
Ahoj znany/nieznany lądzie!
Fabularnie Link’s Awakening jest jednym z ciekawszych odcinków Zeldy. Tezuki był pod dużym wpływem serialu Miasteczko Twin Peaks, co znalazło swoje odzwierciedlenie w historii Linka. Aby nie zdradzać żadnych szczegółów dodam tylko, że naszym celem jest odnalezienie ośmiu instrumentów muzycznych, dzięki którym będzie możliwe przebudzenie wielkiego wieloryba śpiącego w jaju na szczycie wulkanu. Dopiero kiedy się to stanie, bohater będzie mógł opuścić wyspę.
Mógłbym pokusić się o stwierdzenie, że jeżeli graliście w jedną grę z cyklu The Legend of Zelda, to tak, jakbyście grali we wszystkie. Poszczególne części różnią się fabułą, czasem gadżetami w ekwipunku, mechanikami zależnymi od danej platformy i sposobem przedstawienia świata, ale cała reszta pozostaje z grubsza identyczna. Nie inaczej jest w recenzowanym produkcie, w którym co prawda nie znajdziemy charakterystycznych nazw lokacji ze świata Linka, takich jak wioska Kakariko, Zora’s Domain czy Zamek Hyrule, a mimo to wszystkie te elementy istnieją, choć nazywają się inaczej.
Świat gry został podzielony na kilkanaście regionów, które pokazują się na mapie dopiero po ich odkryciu. Sama zresztą niezwykle praktyczna mapa została narysowana ze wszystkimi detalami, a możliwość jej przybliżenia pomaga zaplanować trasę bez konieczności błądzenia po dość skomplikowanym otwartym świecie wyspy Koholint. W podróży z czasem pomagają także teleporty pozwalające w mgnieniu oka przemieścić się w odległe miejsce. Do niektórych lokacji nie mamy dostępu od początku, ponieważ w ekwipunku postaci nie znajdziemy odpowiedniego gadżetu.
Gra nie zawsze prowadzi za rękę
Każdy, kto zetknął się z jakąś częścią serii doskonale kojarzy, w jaki sposób przebiega rozgrywka, mająca w sobie wiele cech klasycznej metroidvanii. Eksploracja otwartego świata pozwala odkryć położenie dungeonów, w których z kolei znalezione klucze otwierają nowe komnaty. W odblokowanych pomieszczeniach pokonujemy minibossa, a na końcu – po zdobyciu specjalnego klucza – stajemy na przeciwko szefa wszystkich szefów. Po drodze najpierw jednak będziemy musieli rozwiązać kilkanaście zagadek związanych najczęściej z ostatnio otrzymanym gadżetem. Naszym zadaniem jest więc obmyślanie sposobów użycia danego przedmiotu. I szczerze przyznam, że zawsze mnie to rajcuje najbardziej i nie inaczej jest tym razem. Oczywiście poziom trudności zagadek nie jest specjalnie wysoki i nie wymaga doktoratu z fizyki jądrowej, ale mózg cieszy się kiedy wpadnie na właściwe rozwiązanie problemu.
Pisałem, że świat przedstawiony w Link’s Awakening ma zróżnicowaną i zawiłą budowę, więc istnieje ryzyko, że utkniemy w martwym punkcie. Zdarzy się to jednak rzadko, ponieważ narracja gry została poprowadzona mistrzowsko. Uważny obserwator i odkrywca bez trudu powinien kojarzyć fakty i choć niektóre napotkane postacie potrafią wyrażać się mało precyzyjnie, nie powinien czuć się zagubiony. Tym bardziej, że gry słowne napotykanej co rusz sowy (i nie tylko) wprost podpowiadają nam kolejny cel podróży. Gdyby jednak nasz mózg umarł, na mapie znajdziemy jeszcze chatki z telefonem. Skorzystanie z aparatu przyniesie podpowiedź. To dziwaczne rozwiązanie średnio wpisuje się w charakter gry, ale skoro już je umieszczono, warto o nim pamiętać. W dungeonach rolę telefonu pełnią posągi sowy, które jednak udzielą nam podpowiedzi dopiero po odnalezieniu utraconego dziobu statui.
Zagadki występujące w grze nie są specjalnie skomplikowane. Są jednak wystarczająco satysfakcjonujące, aby ich rozwiązanie sprawiało należytą przyjemność i rozpaliło chęć poznania kolejnych niespodzianek przygotowanych dla nas przez projektantów.
Rozgrywkę w Link’s Awakening uprzyjemnianią również minigierki, np. w łowienie ryb, czy niewielkie, dwuwymiarowe komnaty. Co więcej, trafiają się nawet przygotowane w ten sposób pojedynki z bossami, co jest miłą odmianą od standardowego szlachtowania leśnych i jaskiniowych stworków. Na szczęście nie powtarzają się one zbyt często, przez co nie miałem wrażenia przesytu.
Poza głównym wątkiem czeka nas także kilka dodatkowych aktywności, jak na przykład zbieranie muszelek, za które otrzymamy specjalny miecz (sic!) czy możliwość samodzielnej budowy dungeonu z gotowych komnat, które wcześniej odwiedziliśmy i sprostania wyzwaniom oferowanym przez jedną z postaci. I tu, szczerze przyznam, niespecjalnie przyłożyłem się do zabawy. Konstruowanie podziemi z elementów, które już raz ukończyłem, wydawało mi się jałowe, choć z pewnością znajdą się chętni, którzy podejmą się próby przejścia tak zbudowanych leveli z różnymi obostrzeniami – w zadanym czasie czy bez miecza. Ten element gry to raczej wybrakowane Super Mario Maker.
Nie wszystko złoto, co się świeci
Przebieg rozgrywki, narracja, zagadki, świat przedstawiony, fabuła – nad każdym z tych elementów gry można się rozpływać, ponieważ są spójne, przemyślane i dają mnóstwo radości z zabawy. Nie ma jednak gry, w której nie trafiałyby się jakieś błędy i nie inaczej jest z tą pozycją. Pierwszą bolączką są bardzo widoczne przycięcia animacji. Zazwyczaj gram na Switchu na telewizorze i początkowo myślałem, że animacja nie daje rady z tego właśnie powodu. Kiedy jednak przeszedłem w tryb mobilny, sytuacja wcale nie uległa poprawie. Utrata klatek zdarza się głównie w otwartym świecie w bardziej wymagających dla procesora lokacjach, na przykład na bagnach. Nie przeszkadza to bardzo w zabawie, ale sprawia wrażenie niechlujstwa i dziwię się trochę, że w produkcie tej rangi nie dopieszczono tego elementu.
Drugą sprawą jest sterowanie. Ośmiokierunkowy analog to nie do końca to, czego spodziewamy się w nowych tytułach. Brak płynnego przejścia animacji postaci pomiędzy kierunkami jest fatalnym niedopatrzeniem. Zwłaszcza, że przeszkadza to również w wykonywaniu niektórych ruchów, przez co zdarzało się, że traciłem zdrowie lub nawet życie. Na przykład bieg/szarżę można wykonać tylko w czterech kierunkach, co potrafi zdezorientować w momencie, gdy musimy szybko zareagować. Nie wiem, czy to pokłosie oryginału czy świadoma, acz chybiona decyzja twórców.
Irytowały mnie także pisemne komunikaty pojawiające się każdorazowo po podniesieniu któregoś z power-upów. Jeżeli miałbym się doszukiwać oldschoolu, to właśnie w tym miejscu. Kilkusekundowe oczekiwanie i zastój w rozgrywce tym spowodowany doprowadziły do tego, że zwyczajnie przestałem je podnosić.
Na początku zabawy można wybrać jeden z dwóch poziomów trudności. Normalny i Hero. Wybrałem ten pierwszy i po pokonaniu kilku bossów wydał mi się on zbyt łatwy. Warto o tym pamiętać przed rozpoczęciem nowej rozgrywki, choć tak naprawdę starcia z bossami we wszystkich grach z tej serii nigdy nie były szczególnie wymagające.
Klasyk instant!
The Legend of Zelda: Link’s Awakening jest kolejną fantastyczną grą z cenionej serii, z którą warto się zaznajomić. To właściwie must have dla każdego posiadacza konsoli Nintendo Switch. Tytuł został przygotowany z ogromnym szacunkiem dla oryginału, a mimo to nie sprawia wrażenia przestarzałego. Owszem, można odnieść wrażenie, że niektóre mechaniki bezpowrotnie się zestarzały i nijak nie uratuje ich nawet uwielbiany oldschool. Całość jednak została tak wykwitnie podana, że znów – jak często to bywa w przypadku Nintendo – pewne rzeczy wybaczamy. I tylko najwięksi malkontenci będą narzekać.
Dla wielu osób będzie to zupełnie nowa gra. Być może nawet bez wspomnień dotyczących starej wersji z Game Boya, będzie im się grało jeszcze lepiej. Niektórym może jednak nie przypaść do gustu oprawa graficzna, sprawiająca wrażenie dość plastikowej. Wszystko się tutaj świeci, przez co całość wygląda dziecinnie. Warto jednak przełamać tę barierę niechęci i mimo wszystko spróbować. Przygody Linka na wyspie Koholint odwdzięczą się fantastyczną zabawą, nawet bez tej całej mitologii, którą kojarzymy na co dzień z postacią w zielonym kubraczku. Gdyby nie błędy technologiczne, ocena podskoczyłaby o pół punktu.
O AUTORZE:
Uwielbiam gry z serii The Legend of Zelda, ale to było moje pierwsze zetknięcie z Link’s Awakening. W związku z tym dużo czasu poświęciłem na eksplorację świata, często przemierzając go wzdłuż i wszerz, w poszukiwaniu tajnych przejść i innych sekretów. Dlatego też ukończenie gry zajęło mi blisko dziesięć godzin. Znając odrobinę świat gry myślę, że spokojnie da się ją ukończyć w o połowę krótszym czasie. Choć recenzowana pozycja bardzo przypadła mi do gustu, dla mnie najlepszym przenośnym tytułem cyklu pozostaje A Link Between Worlds na konsolę Nintendo 3DS.