Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM

Tales from the Borderlands: A Telltale Games Series Recenzja gry

Recenzja gry 21 października 2015, 13:00

Recenzja gry Tales from the Borderlands - solidna dawka humoru

Telltale Games wyrobiło sobie markę, tworząc epizodyczne przygodówki z minimalną rolą rozgrywki i naciskiem na historię, a Tales from the Borderlands jest przykładem tego, że przy odpowiednim podejściu formuła ta może pasować nawet do zwariowanego FPS-a.

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

PLUSY:
  1. świetny humor w każdym odcinku;
  2. rewelacyjne postacie, wśród których brylują te autorstwa Telltale Games;
  3. nieco więcej akcji i udziału graczy w całej historii;
  4. nowe mechaniki stanowią pewne urozmaicenie;
  5. nawiązania do Borderlands i klimat tej gry czuć na każdym kroku;
  6. świetna oprawa audio – głosy i muzyka na najwyższym poziomie.
MINUSY:
  1. ostatni odcinek ma momenty zarówno genialne, jak i bardzo przeciętne;
  2. najwyższy czas na zmianę silnika;
  3. zostawcie Handsome Jacka w świętym spokoju!

Niezależnie od tego, co sądzicie o Telltale Games – a studio to naprawdę można zarówno uwielbiać, jak i go nie znosić – trzeba kalifornijskim deweloperom oddać honor. Mając w ręku dwa sezony The Walking Dead, Wolf Among Us oraz Grę o tron, czyli tytuły osadzone w uniwersach sprzyjających poważnej tematyce, zabrało się za absurdalny, zwariowany świata stworzony przez Gearbox Software, tym samym powracając do komediowych klimatów z czasów Sama & Maxa, co nie było ruchem ani najbezpieczniejszym, ani najbardziej opłacalnym. A jednak posunięcie to ostatecznie wyszło na dobre tak twórcom, jak i graczom: Tales from the Borderlands robi wrażenie pierwszej gry od czasów Wolf Among Us, nad którą Telltale Games pracowało z prawdziwą przyjemnością.

Pod bezduszną maską Zer0 kryją się prawdziwe, ludzkie emocje… wyrażane w całości za pomocą emotikon.

Zacznijmy jednak od króciutkiej uwagi – wszyscy wiemy, czego się po kalifornijskim studiu spodziewać w kwestii rozgrywki, toteż nie będę nadmiernie narzekać na skrajny minimalizm w tym aspekcie. Nikt bowiem nie oczekiwał, że Tales from the Borderlands ze względu na materiał źródłowy z przygodówki opartej na dialogach i wyborach stanie się nagle napakowanym adrenaliną „Call of Killzonefieldem”. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że akcji jest tu zdecydowanie więcej niż w poprzednich grach tego dewelopera: nawet w nieco spokojniejszych epizodach trzeba od czasu do czasu chwycić za myszkę i klawiaturę, by postrzelać lub wykonać proste QTE. Bryluje w tym końcowy odcinek, w którym można nawet raz czy dwa zginąć bez poczucia utraty godności – co oczywiście nie zmienia faktu, że gra nadal jest wyjątkowo łatwa.

Są w grze momenty, w których poziom fajności w jednej chwili wystrzeliwuje w górę, przebija dach i uderza w najbliższego satelitę, kompletnie psując przy tym odbiór kablówki. Dzięki za nic, Telltale.

Telltale Games w ogóle stara się nieco urozmaicić rozgrywkę, głównie poprzez oferowanie różnych widoków z perspektywy dwójki kompletnie odmiennych bohaterów. Rhys jest pracownikiem korporacji Hyperion, próbującym zemścić się na swoim szefie za odebranie mu należnego stanowiska i upokorzenie; Fiona to oszustka, która całe życie spędziła na Pandorze i właśnie ustawia najbardziej spektakularny ze swych dotychczasowych przekrętów. Ich losy łączą się w momencie, gdy oba te plany nie wypalają. Od tej pory ten nieufny wobec siebie, tymczasowy tandem musi współpracować, by nie zginąć z rąk najemników, bandytów oraz ekscytującej fauny, zamieszkującej tę nieprzyjazną planetę. Obydwoje charakteryzują się oczywiście innymi umiejętnościami: Rhys potrafi hakować urządzenia elektroniczne i skanować otoczenie, w czym pomocne jest Echo Eye – wszczepione w jego oko specjalne urządzenie. Z kolei Fiona jako urodzona kleptomanka zbiera wszystkie banknoty, jakie wpadną jej w ręce, dzięki czemu w trakcie zabawy pojawiają się (z rzadka) nowe opcje dialogowe, związane oczywiście z przekupstwem rozmówcy, a także możliwość zmiany samochodu czy ubrania. Trudno nazwać te usprawnienia rewolucyjnymi, miło jednak widzieć, że Telltale zdobyło się na jakiekolwiek nowości – choć nawet z nimi warstwa rozgrywki nadal jest wyjątkowo uboga.

Nie łudźcie się, walki z bossem i tak nie będzie.

Na to jednak łatwo przymknąć oko, bo na tle innych projektów tego studia Tales from the Borderlands wyróżnia się jednym, kluczowym elementem: humorem. Gdyby gra zawiodła w tym aspekcie, poniosłaby porażkę na całej linii, z przyjemnością donoszę więc, że choć ostatnimi czasy Kalifornijczycy zajmowali się raczej ponurymi historiami, nie wyszli z wprawy w robieniu komedii. Mimo że momentami da się odczuć powagę i chęć grania na emocjach, znacznie częściej jest zaskakująco, absurdalnie i z przymrużeniem oka. To produkcja, która od czasu do czasu skłaniała mnie do głośnego rechotu (co musiało wyglądać dość ciekawie, zważywszy, że często grywałem w miejscach publicznych) i co chwilę wywoływała szeroki uśmiech nawiązaniami do uniwersum Borderlands, choćby nazwami korporacji czy pionowymi snopami światła, bijącymi z możliwych do zabrania przedmiotów. Prawdziwe perełki zdarzają się jednak podczas dialogów – by nie zaśmiać się w kilku momentach, trzeba mieć chirurgicznie wycięte poczucie humoru.

Gdyby grach w Telltale była opcja romansowania z dowolnymi postaciami, bez wahania wybrałbym Loader Bota.

Swoje robią także bohaterowie. Większość czasu spędzamy z Rhysem i jego przyjacielem Vaughnem oraz rodzeństwem Fioną i Sashą – w kwartecie tym nie ma chyba postaci, której nie dałoby się polubić. Najmocniejsze działa Telltale Games wytacza jednak na drugim planie. Jest tutaj Vasquez, którego przez całą grę chciałem zadźgać łyżką, duet najemników Kroger i Finch, kompletnie pomylony Shade, gangster Bossanova z potężnymi głośnikami na klatce piersiowej i przede wszystkim Loader Bot – niezwykle uprzejmy robot, wykazujący zamiłowanie do filozofii i niesamowity talent do ratowania innych z opresji. Nowi bohaterowie naprawdę się deweloperom udali, co niestety nie zawsze można rzec o występach tych, których już w Borderlands widzieliśmy. Zer0 czy Scooter dodają uroku całej opowieści, ale już np. Athena jest wyjątkowo sztywna i niezbyt pasuje do komediowego nastroju. Mam też wątpliwości co do udziału Handsome Jacka w tej historii (a owszem, pojawia się, i to nie bez powodu) – to świetna postać i tutaj również parę razy pokazuje pazur, ale czy naprawdę w tym uniwersum nie można było wykreować świeżego, równie pomysłowego arcyłotra?

Nie sądzę, żeby ktokolwiek posłuchał tej rady.

Niezależnie jednak od tego, jak bardzo komediowe jest Tales from the Borderlands, przygodówka Telltale Games nie mogła obejść się bez wyborów. I choć w większości przypadków informacja, że „przebieg gry jest uzależniony od naszych decyzji” brzmi jak kiepski żart, znikome konsekwencje poszczególnych działań rzadko kiedy przeszkadzają, częściej zaś doprowadzają do zabawnych sytuacji. Tak jak w The Walking Dead decydowaliśmy o tym, kto zakończy cierpienia ugryzionego przez zombie chłopaka, tak tutaj naszym głównym zmartwieniem jest, czy sprzedać się przez wykrzykiwanie haseł promujących pewien warsztat samochodowy, czy raczej zachować resztki godności. Rezultaty tych wyborów także są mniej znaczące – jeśli np. nakażemy pewnemu robotowi autodestrukcję, ten zachowa to w swej pamięci i przy następnym spotkaniu nie przybije nam żółwika, i w ogóle będzie raczej nieprzyjemny. Ale da się to przeżyć, bo w przeciwieństwie do poprzednich tytułów studia Tales from the Borderlands ma przede wszystkim bawić, a nie fundować nam emocjonalny rollercoaster. Trzeba jednak zauważyć, że przez to gra jest wyjątkowo „na raz” i jeśli nie zechcecie usłyszeć absolutnie wszystkich dialogów, raczej nie ma sensu jej powtarzać.

Ciężkie decyzje zawsze były centralnym punktem gier Telltale.

Jedną z większych zalet nowego dzieła Telltale Games stanowi dobre zrozumienie uniwersum, w którym rozgrywa się historia. Fani tytułu Gearbox Software nie cenią go bowiem wyłącznie za wybuchową akcję, ale przede wszystkim za klimat, za świat pełen kuriozalnych sytuacji, absurdalnego poczucia humoru i barwnych postaci – i wszystko to dostaniecie w bardziej skondensowanej dawce także tutaj. Nawiązań jest moc, bohaterowie, w których mogliśmy się wcielić w poszczególnych częściach cyklu Borderlands, wracają jak bumerangi i ogólnie każdy, kto przy pozycjach z tej serii bawił się chociaż nieźle, tutaj poczuje się jak w domu – aczkolwiek znajomość wydarzeń z oryginalnych gier nie jest obowiązkowa. Widać, że to produkcja tworzona z pasją, przy której ubaw mieli sami deweloperzy. No, przynajmniej przez większą część historii.

Echo Eye rzadko jest czymkolwiek więcej, niż okazją do wciśnięcia do gry paru dodatkowych dowcipów.

Recenzja gry Tales from the Borderlands - solidna dawka humoru - ilustracja #3

Dobiegła końca kolejna epizodyczna opowieść Telltale Games, czas więc spytać, co teraz szykują dla nas deweloperzy. Najbliżej jest szósty i ostatni odcinek Gry o tron, która po przeciętnym starcie zaczęła nabierać rozpędu. Później studio będzie mogło skupić się głównie na tytule Minecraft: Story Mode, którego pierwszy rozdział spotkał się z raczej chłodnym przyjęciem. W planach jest jeszcze dodatek do drugiego sezonu The Walking Dead i pełnoprawny trzeci sezon, tytuł z uniwersum Marvela oraz tworzone we współpracy z Lionshead SuperShow – tajemnicze połączenie gry z serialem.

Vasquez, dzięki świetnym tekstom, charyzmatycznej osobowości i przystojnemu wyglądowi, jest typem człowieka, którego chciałem uderzyć w twarz dokładnie od szesnastej sekundy naszego pierwszego spotkania.

Recenzja gry Tales from the Borderlands - solidna dawka humoru - ilustracja #5

Gry z serii Borderlands zawsze wyróżniały się doskonałym wykorzystaniem licencjonowanych utworów i Telltale Games najwidoczniej wzięło z Gearbox Software przykład. Przez pięć odcinków słyszymy kawałki autorstwa chociażby Jungle czy The Rapture, stanowiące idealne tło dla napisów początkowych. Ale i piosenki stworzone na potrzeby tego tytułu dają radę: na przykład motyw, przy którym do akcji wchodzi boss kryminalnego półświatka Bossanova, to jedyny dubstep, który nie powoduje u mnie obfitego krwawienia z uszu.

Prawdziwych mężczyzn – a jeśli ufać liście twórców, w Telltale Games dominuje płeć brzydka – poznaje się bowiem po tym, jak kończą, a ostatni odcinek Tales from the Borderlands równego poziomu niestety nie prezentuje. Przez jego pierwszą połowę myślałem, że tuż przed finiszem autorzy nagle zgubili gdzieś cały zapał. Duża część tego epizodu robi wrażenie skleconej na szybko, zupełnie tak, jakby nagle zorientowano się, że w dwie godziny trzeba tu upchnąć całą masę interesujących wydarzeń – co z kolei sprawia, że sporo wątków zostało potraktowanych po macoszemu. Najważniejsze zwroty akcji można przewidzieć z dwutygodniowym wyprzedzeniem, zaś całość ma zakończenie rozciągnięte jak trzeci filmowy Władca Pierścieni. Z drugiej strony Telltale Games pokazuje, że nawet w komedii potrafi wyjątkowo umiejętnie zagrać na emocjach – to zdecydowanie najpoważniejszy odcinek z wszystkich pięciu, co można by potraktować jako wadę, gdyby nie fakt, że elementów humorystycznych nadal jest tu zatrzęsienie. Dialogi wciąż rozbrajają, zaś nawiązania do Pacific Rim czy Power Rangers sprawiły, że od razu wczułem się w ten prześmiewczy ton końcówki. Po naprawdę średnim początku finalnego epizodu jego ostatni akt okazuje się zabawny i naszpikowany świetną akcją, stanowiąc godne zwieńczenie historii Rhysa i Fiony.

Dla deweloperów każdy środek jest dobry, by wrzucić kolejny ironiczny komentarz.

Tradycyjnie już w grach Telltale Games mamy do czynienia ze świetnym aktorstwem. Duet głównych bohaterów został zagrany wyjątkowo solidnie, choć jeśli tak jak ja macie już dość Troya Bakera w każdej najnowszej grze, zapewne będziecie zawiedzeni. Po raz kolejny studio pokazuje swoją prawdziwą siłę przy postaciach drugoplanowych. Fakt, są takie, które z pewnością dałoby się zaprezentować lepiej – ot, chociażby Yvette – inne zaś nie robią szczególnego wrażenia, zdarzają się jednak absolutne perełki. Vasquez ma głos i manierę, która sprawia, że automatycznie chce się wyrwać mu gardło, Finch i Kroger to ozdoba każdego odcinka, a Dameon Clarke jako Handsome Jack... po prostu utrzymuje poziom z poprzednich części, co wystarcza, żeby stał się niekwestionowaną gwiazdą większości scen, w których występuje.

Hyperion jest zbrodniczą korporacją, która niszczy Pandorę i żeruje na jej mieszkańcach. Ale kto by na to patrzył, gdy nikt inny nie ma tak świetnych strzelanin na pistolety z palców?

Niestety, tak pozytywnego wrażenia nie robi za to oprawa graficzna. Gry Telltale mają charakterystyczny, komiksowy styl (w zasadzie pokrywający się ze stylem Borderlands), który niby starzeć się nie powinien, ale też bez poprawek nie pociągnie zbyt długo. Modele postaci bywają świetne i trudno im cokolwiek zarzucić, jednak już animacje wymagają gruntownych zmian – większość bohaterów rusza się tak sztywno, jakby niedawno miała potworny wypadek samochodowy i jeszcze nie doszła do siebie po paru miesiącach w gipsie. A to nie koniec narzekań: parę razy w każdym epizodzie pojawiają się tekstury, których spora część deweloperów wstydziłaby się dekadę temu. Rozumiem, że produkcje tego studia są oparte na historii i klimacie, ale bez drobnych chociażby usprawnień zaczynają się robić po prostu brzydkie.

Hunter S. Thompson żyje i ma się dobrze! To znaczy tak dobrze, jak może się mieć ktokolwiek mieszkający na Pandorze.

Ostatecznie jednak Tales from the Borderlands to dla Telltale Games możliwość pokazania, że przy wszystkich swoich wielkich licencjach, z Minecraftem i Grą o tron na czele, studio nadal potrafi wykrzesać z siebie mnóstwo kreatywności, nawet w przypadku projektu, który ma znacznie mniejszy potencjał komercyjny. Po dotychczasowych skrajnie poważnych tytułach autorzy ci potrzebowali czegoś takiego – produkcji osadzonej w komediowym uniwersum, pozwalającym popisać się ciętym językiem i łatwością tworzenia prawdziwie zwariowanych scenariuszy. To nie najlepsza pozycja w portfolio Telltale Games – takie Wolf Among Us bije ją na głowę w kwestiach klimatu i pasjonującej historii – ale to zdecydowanie powrót do najwyższej formy po przeciętnym w moim odczuciu drugim sezonie The Walking Dead. Tales from the Borderlands jest ubogie w aspekcie rozgrywki, niezbyt imponujące wizualnie, a podejmowane decyzje często mają marginalne znaczenie – i po raz kolejny nie zwraca się na to uwagi, bo historia i humor skutecznie mydlą nam oczy, przekonując, że to naprawdę dobra gra. I wiecie co? Chyba jestem skłonny w to uwierzyć.

Jakub Mirowski

Jakub Mirowski

Z GRYOnline.pl związany od 2012 roku: zahaczył o newsy, publicystykę, felietony, dział technologiczny i tvgry, obecnie specjalizuje się w ambitnych tematach. Napisał zarówno recenzje trzech odsłon serii FIFA, jak i artykuł o afrykańskiej lodówce low-tech. Poza GRYOnline.pl jego materiały na temat uchodźców, migracji oraz zmian klimatycznych publikowane były m.in. w Krytyce Politycznej, OKO.press i Nowej Europie Wschodniej. W kwestii gier jego zakres zainteresowań jest nieco węższy i ogranicza się do wszystkiego, co wyrzuci z siebie FromSoftware, co ciekawszych indyków i tytułów typowo imprezowych.

więcej

Oceny redaktorów, ekspertów oraz czytelników VIP ?

GeneticsDDC Ekspert 14 stycznia 2017

(XONE) Recenzja Tales from the Borderlands.

9.0

Danteveli_ Ekspert 22 lipca 2016

(PC) The Walking Dead od studia Telltale było dla mnie olbrzymią niespodzianką. Gra która dawała jedynie poczucie wpływania na to co się w niej dzieje zaskoczyła pozytywnie masę ludzi. Pozostałe gry tworzone na podobnej zasadzie nie robiły już na mnie takiego wrażenia. Produkcjom takim jak drugi sezon The Walking Dead czy The Woolf Among Us zabrakło trochę magii oryginalnej gry. Myślałem, że ten tym gierek po prostu się dla mnie skończył. Dlatego też nie podchodziłem z wielkimi nadziejami do Tales from The Borderlands. Czekało mnie jednak spore zaskoczenie.

8.5
Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego
Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego

Recenzja gry

Oto Life is Strange, na które czekałem prawie 10 lat. Mało istnieje bohaterek, do których przywiązałem się tak jak do Max, i jestem przeszczęśliwy, że mogłem poznać jej dalsze losy… acz Double Exposure nie trafiło mnie w serce tak celnie jak pierwszy LiS.

Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater
Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater

Recenzja gry

Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club to nowa odsłona ponad trzydziestoletniej serii kryminalnych gier visual novel. Tym razem badamy sprawę morderstw powiązanych ze zbrodniami sprzed lat – i z lokalną miejską legendą.

Recenzja gry Nobody Wants to Die. Polacy znów udowodnili, że są świetni w opowiadaniu historii
Recenzja gry Nobody Wants to Die. Polacy znów udowodnili, że są świetni w opowiadaniu historii

Recenzja gry

Po pokazie gameplayu dla prasy nie byłem przychylnie nastawiony do Nobody Wants to Die. Twórcom z Wrocławia udało się jednak złamać mój sceptycyzm już po kwadransie gry. Choć chwilami ziewałem, nieprędko zapomnę tę transhumanistyczną przygodę neo-noir.