Super Mario Odyssey Recenzja gry
autor: Przemysław Zamęcki
Recenzja gry Super Mario Odyssey – Mario jest super!
Ponoć na konsolę Nintendo Switch nie ma gier. Skoro tak, nie pozostaje mi nic innego, jak stwierdzić, że nie grałem w wyśmienite Super Mario Odyssey.
Recenzja powstała na bazie wersji Switch.
Nintendo wie, co robi. Ostatnio firma zmieniła opis Mario na swojej stronie internetowej, negując pogłoski, jakoby nasz wąsaty bohater przez całe życie był hydraulikiem. A przecież ten dzielny zawadiaka w życiu imał się wielu innych zawodów – był sportowcem, kierowcą, a nawet astronautą. Wraz z premierą Super Mario Odyssey okazuje się, że ta bardzo sympatyczna postać może zostać właściwie każdym. Wystarczy odpowiednie wsparcie „kapeluszowatego” Cappy’ego, odrobina niekończącej się inwencji twórców i już. Oto najlepsza platformówka od dawien dawna i jedna z najlepszych gier tego roku.
Rzut beretem
- kapitalne projekty poziomów;
- kilkanaście fajnych światów z unikalnymi mechanikami;
- przejmowanie ciał napotykanych stworów w udany sposób urozmaica rozgrywkę;
- dbałość o detale;
- sprawiająca frajdę kooperacja dla dwóch osób;
- sterowanie Joy-Conami w trybie TV;
- wielogodzinny, ciekawy i pozbawiony mikropłatności endgame.
- sterowanie w trybie mobilnym nie jest tak fajne jak w przypadku zabawy na telewizorze.
Gdyby wśród najpopularniejszych postaci gier wideo odbywały się zawody w rzucie beretem, Mario nie dałby nikomu najmniejszych szans. Widzieliście na materiałach promocyjnych jego dziwną czapkę wyposażoną w parę oczu? To właśnie Cappy, nasz najlepszy przyjaciel w trakcie kolejnej pogoni za Bowserem i porwaną przez tego gbura księżniczką Peach. A także ukochaną Cappy’ego, co zwiększa determinację nowego przedstawiciela Marianowego świata.
Bo w pełnym niesamowitych atrakcji Super Mario Odyssey to właśnie nowa mechanika związana z czapką stanowi największą zmianę w stosunku do poprzednich gier pokazujących bohatera wymyślonego przez Shigeru Miyamoto w trójwymiarowym środowisku. Pierwszy był Super Mario 64 na Nintendo 64 i jeżeli doszukiwać się jakichś konotacji nowej odsłony z poprzednimi częściami, to właśnie z tą. Z tą pierwszą, która raz jeszcze zdefiniowała świat platformówek.
Zyskując nowego przyjaciela, Mario zaczyna dysponować nową mocą. Wystarczy rzucić nakryciem głowy w spotkane istoty, by w ten sposób przejąć ich ciało, którym od tej pory możemy sterować. Pamiętający wiekowego Messiaha pewnie uśmiechną się pod nosem i z politowaniem pokiwają głową, że to już było, ale po pierwsze, wiadomo, że co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, a po drugie, nowe dzieło Nintendo czyni to milion razy lepiej, za każdym razem zmieniając mechanikę poruszania się postaci i fizykę gry, w zależności od tego, w kogo akurat postanowimy się wcielić. W sumie do nawiedzenia jest ponad pięćdziesiąt różnych istot, a to już robi spore wrażenie.
Mario za bardzo ślizga się po lodowej powierzchni i ciężko pokonać nim wąskie kładki? Od czego jest błąkający się w pobliżu goomba, dla którego przejście po lodzie to jak spacer po wyasfaltowanej dróżce. Wskakując na kolejne goomby, zyskujemy możliwość dotarcia do wyżej położonych półek. Posągowi goście kręcący się gdzieś po pustyni pomogą przejść po niewidocznych dla Mario, zawieszonych w przestrzeni chodnikach dzięki użyciu specjalnych okularów, a wystrzeliwane z dział pociski (bullet bille) umożliwiają przebicie się przez grube mury. Aby nie skończył nam się tlen pod wodą, możemy wejść w ciało cheep cheepa, zaś napotkany dinozaur rozdepcze kolczaste i upierdliwe „przeszkadzajki” na miazgę. Takich atrakcji trafia się dużo, dużo więcej. Warunkiem opanowania innej istoty jest noszenie przez nią jakiegoś kapelutka, co stanowi jasną informację, że taki ancymon gdzieś na pewno okaże się przydatny.
Prawie jak Zelda
Nowa mechanika działa fantastycznie, serwując tak dużo frajdy, że można by pomyśleć, iż Nintendo marnowało potencjał przy produkcji cyklu Galaxy. To jednak błędny trop, bo to zupełnie inne gry. Obie trójwymiarowe części serii z konsoli Wii były kapitalnymi platformówkami, ale o bardzo zamkniętej i linearnej strukturze. Program odbierał graczowi ciekawość świata, kierując nim i pokazując mu wszystko w trakcie mocno liniowej rozgrywki z nikłym elementem eksploracji. Odyssey to zupełnie inna para kaloszy. Choć nie ma postaci jednego wielkiego i otwartego świata – co w przypadku platformówki byłoby prawdopodobnie śmiertelnie nudne – dzięki podobnym zabiegom, jakie przy projektowaniu poziomów wykorzystali autorzy The Legend of Zelda: Breath of the Wild, jedną z głównych motywacji staje się właśnie ciekawość. Ciekawość tego, co kryje się za następnym załomem, za oddalonym murkiem, za kolejnym wzgórzem.
Ekipa nowego Super Mario wykorzystała nawet ten sam „myk”, co Miyamoto przy nowej Zeldzie – na każdym poziomie rozstawione są aparatury przypominające lornetki. Wystarczy za pomocą czapki przejąć urządzenie (jak widać, nie musi to być istota organiczna, a w trakcie gry zdarza się nam nawet przez chwilę pełnić funkcję włazu do studzienki kanalizacyjnej czy wielkiego kawału solonego mięsa) i porozglądać się po okolicy. „Aha, tam daleko, na szczycie wieży jest księżyc do zebrania. Następny wisi nad palmą. A tam stoi dziwna budowla, ciekawe, czy można do niej wejść?”. A jak planujemy, tak robimy.
Wysoki poziom poziomów
Bawiąc się grą, po jakimś czasie zdajemy sobie sprawę z tego, jak bardzo Nintendo zostawiło w tyle konkurencję. Projekty poziomów to cymes nad cymesami. Są duże, a ich eksploracja sprawia wielką przyjemność. Pomiędzy światami podróżujemy czymś w rodzaju balonu napędzanego parą, który za każdym razem wymaga odnalezienia określonej liczby znajdziek, czyli księżyców.
Docierając do nowego miejsca, najczęściej zastajemy je w stanie opresji spowodowanej wcześniejszą wizytą Bowsera i złych stworów, którzy które w jakiś sposób wpłynęli na panujące tam warunki. W Królestwie Piasku zamiast palącego słońca panuje mróz, gdzie indziej jakiś wielki, niebieski paskud miota minami w akwen wodny, zaś w New Donk City pada rzęsisty deszcz. Decydując się na pomoc mieszkańcom, nieco ograniczamy sobie dowolność w podejmowaniu działań, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by w międzyczasie, albo zaraz potem, znowu odetchnąć pełną piersią.
Imponuje poza tym podejście twórców do wszelkich detali. Po naszej interwencji w danym świecie (w sumie pojawia się ich w trakcie kampanii ponad piętnaście) zmienia się jego wygląd. W Królestwie Piasku pod wpływem temperatury roztapia się lód, uwalniając nowe tereny i sposoby na zdobycie księżyców, będących paliwem naszego podniebnego statku, w New Donk City piękne słońce rozświetla fasady szklanych wieżowców.
Ciuszki w detalu
W każdej z krain zbieramy monety. Te tradycyjne, złote są walutą pozwalającą zakupić w miejscowych sklepach dodatkowe księżyce, elementy wyposażenia statku czy ubioru. Poza tym każde z królestw posiada właściwe tylko sobie monety purpurowe. Jest ich znacznie mniej – dzięki nim mamy szansę wyposażyć się w odpowiednie dla danego miejsca wdzianko: na przykład w strój kąpielowy albo mundur pilota. Pojawienie się tak ubranym przed obliczem specjalnie podstawionego w pobliżu sklepu delikwenta odblokowuje dostęp do kolejnych księżyców czy wręcz zupełnie nowych leveli. Można przez całą grę nie bawić się w przebieranki i pozostać tradycyjnym Marianem, ale wyobraźcie sobie gościa z dmuchaną kaczuchą opiętą wokół brzuszyska i w masce z rurką do oddychania trzęsącego się z zimna w Królestwie Śniegu. Nałożenie mu kożuszka powoduje, że przestaje się on trząść. To też fantastyczne przywiązanie do szczegółów.
Przy okazji wspomnienia o monetach wypada dodać, że Nintendo nie karze już za błędy w tak bezwzględny sposób jak kiedyś, gdy trzeba było zaczynać poziom od początku. Tracąc życia, kupujemy za dziesięć złotych monet trzy następne, co mocno ułatwia zabawę. Chyba że postanowicie wszystko wydawać na bieżąco w sklepach, wtedy może być problem. Nie trzeba być jednak hardkorowym fanem platformówek, żeby sobie z grą poradzić, a nowy system znacznie zmniejsza poziom stresu.
Nintendo celebruje Mario
Super Mario Odyssey idzie dalej i co jakiś czas serwuje etap w 2D. Nie są one specjalnie trudne, ale pokazują, że twórcy postanowili też uczcić w ten sposób całe dziedzictwo serii, od momentu pierwszego pojawienia się na ekranie Jumpmana w Donkey Kongu. Celebracja tego faktu podczas festiwalu muzycznego w Donk City dosłownie wyciska łzy z oczu. O ile czujecie się jakoś związani z marką czy posiadacie odpowiednio wysoką wrażliwością na takie rzeczy. Jest to opcjonalny fragment gry, więc postarajcie się go nie pominąć.
Szczerze wyznam, że do tego miejsca (gdzieś tuż za połową kampanii) nie byłem jeszcze pewny swojego stosunku do tego tytułu. To znaczy bawiłem się setnie, byłem wręcz zachwycony, ale prawdą jest, iż Odyssey potrzebuje chwili, żeby się rozkręcić. Potem już nie ma zmiłuj. Resztę przechodziłem ze szczęką kwilącą sobie po cichutku gdzieś w kąciku. Nie było czasu, by po nią ciągle sięgać.
We dwójkę raźniej
Odyssey to nie tylko ogromna przyjemność dla jednego gracza, ale także świetnie pomyślany tryb kooperacyjny dla dwóch osób na jednym ekranie. Co ważne, nie trzeba dokupywać dodatkowych kontrolerów, bo każdy uczestnik zabawy posługuje się wtedy jednym Joy-Conem. Jedna osoba kontroluje postać Mario, druga steruje czapką. To zupełnie zmienia percepcję rozgrywki i przywraca wiarę w kanapowy multiplayer. Nintendo po prostu chce się wymyślać nowe rzeczy po to, aby gracz odczuwał zadowolenie i radość.
Japończycy mają sporo za uszami w kwestii dystrybucji swoich urządzeń i tytułów, nastawiając się na hype powodowany ciągłymi niedoborami na rynku, ale kiedy już coś stworzą, to klękajcie narody. W przypadku flagowego produktu koncernu, jakim jest Super Mario, nie można było pójść na żadne kompromisy.
Także w kwestii bossów. Przez całą grę ciągle natykamy się na Broodali – nowych, wariackich popleczników Bowsera, którzy w coraz groźniejszej wersji non stop sabotują działania Mario. Ich design wydaje się trochę ukłonem w stronę ubisoftowych kórlików, chociaż te w Odyssey nie są tak okrutnie ciamajdowate i potrafią nawet działać wspólnie, kiedy w kroczącej machinie chcą zmiażdżyć naszego bohatera. Walki z nimi okazują się dość powtarzalne, ale o rosnącym stopniu trudności. Świetnie prezentują się także pozostali szefowie, oferując już zdecydowanie bardziej zróżnicowane doznania. W tym oczywiście sam Bowser, który atakuje w połowie rozgrywki, a następie w la grande finale. Dosłownie, finał kampanii jest oszałamiający, kapitalny i nie zamieszczam puścić więcej pary na ten temat. Po jego ukończeniu dotarło do mnie, że Super Mario Odyssey to arcydzieło.
Uwaga, jest wada!
Tak, Odyssey ma jedną wadę. Tylko jedną, w dodatku podyktowaną tym, że w przypadku gry na telewizorze ruchowe sterowanie postacią jest tak dobre, iż w wersji mobilnej wyraźnie odczuwa się jakiś dyskomfort, nie mogąc potrząsnąć Joy-Conem, aby Mario wywinął jakiegoś hołubca albo rzucił czapką.
Gwałtownie skręcając oba nadgarstki w jedną stronę, powodujemy, że Cappy zaczyna wirować wokół bohatera, rzucając czapę przed siebie i przytrzymując Y, sprawiamy, że zatrzymuje się ona w miejscu, a my możemy dać po niej susa, wybijając się wyżej niż zazwyczaj. Rzucenie czapki i potrząsanie jednym Joy-Conem skutkuje tym, że Cappy odbija się od kolejnych wrogów, wyłączając ich z rozgrywki. Takich ruchów jest jeszcze więcej i są one dla grającego bardzo naturalne dzięki świetnej precyzji kontrolerów. Były hydraulik dysponuje szerokim wachlarzem posunięć, w tym w końcu przywróconym potrójnym skokiem. Abyśmy nie zagubili się w meandrach sterowania, w menu znalazł się skromny, ale zupełnie wystarczający samouczek.
Endgame bez śladu mikrotransakcji
Przejście kampanii, co zajęło mi jakieś dziesięć, może dwanaście godzin, to nie koniec zabawy. Nie, nie ma żadnej New Game+ czy czegoś takiego. Jest za to jeszcze więcej księżyców do odszukania, nowe, nieużywane w kampanii mechanizmy zabawy i tony, dosłownie tony zawartości. Mało tego, są nowe krainy i nowe poziomy, pojawia się Yoshi i... można by tak wymieniać przez kolejne kilka tysięcy znaków. Dość powiedzieć, że tzw. endgame w Super Mario Odyssey jest równie długi jak kampania. O ile nie dłuższy. A na pewno prawie tak samo zabawny, a jakby tego było mało, pozwala powtórzyć wszystkie potyczki z bossami, ale w trudniejszym wariancie. I to bez jednej, choćby malutkiej mikrotransakcji czy skrzyneczki z lootem. Mówi się, że Nintendo nie nadąża za nowymi trendami lub niczym kot chadza własnymi ścieżkami. Jak widać na podanym przykładzie, czasem wychodzi to graczom na dobre.
Platformówkowe arcydzieło
Nintendo kiedyś zredefiniowało gatunek platformówek i teraz robi to ponownie. Doskonali ograne, wydawałoby się, patenty, za każdym razem dostarczając produkt wysublimowany, dobrze zaprojektowany i z duszą. Super Mario Odyssey jest właśnie czymś takim. Z jednej strony nieodrodnym dzieckiem swoich rodziców, a z drugiej nowatorskim tytułem pokazującym, że dobry pomysł się nie starzeje. Można uznać, że to tylko kalkulowanie na zimno, ale przecież o to w tym wszystkim chodzi! Odyssey czerpie najwięcej z Super Mario 64, trochę z Galaxy i Super Mario 3D World, dokłada kapitalną mechanikę i voila! Jest arcydzieło. Prawda, że to banalne?
O AUTORZE
Nie jestem jakimś wielkim fanem Nintendo, ale od lat lubię i doceniam produkty tej firmy. Grałem we wszystkie trójwymiarowe „Mariany” i Odyssey jest moim zdaniem najciekawszym z nich. Ukończenie kampanii zabrało mi około dwunastu godzin, bez zbytniego pośpiechu. Mimo to grą bawiłem się kolejnych kilka godzin, eksplorując Grzybowe Królestwo i kilka innych miejsc.
ZASTRZEŻENIE
Kopię gry Super Mario Odyssey na konsolkę Nintendo Switch otrzymaliśmy nieodpłatnie od firmy ConQuest Entertainment, dystrybutora Nintendo na rynek polski.