Slender: The Arrival Recenzja gry
Recenzja gry Slender: The Arrival - przerażająco, ale krótko
Darmowe Slender: The Eight Pages, mimo prostoty rozgrywki i słabej oprawy graficznej, podbiło serca amatorów horrorów. The Arrival rozbudowuje prosty pomysł do formatu pełnoprawnej gry, nie zatracając przy tym klimatu oryginału.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- gęsta atmosfera;
- duża satysfakcja z ukończenia poziomów;
- nowy przeciwnik;
- sposób prowadzenia fabuły;
- świetna oprawa dźwiękowa.
- bardzo krótki czas potrzebny na ukończenie rozgrywki;
- lekko rozczarowujące ostatnie etapy;
- drobne błędy techniczne.
Podczas gdy kolejne odsłony cyklu Silent Hill okazują się coraz większymi rozczarowaniami, a seria Resident Evil z prawdziwym horrorem ma już niewiele wspólnego, fani tego typu produkcji zmuszeni zostali szukać mocnych wrażeń wśród dzieł niezależnych. Mniejsze studia na szczęście radzą sobie z tematem całkiem nieźle, a Slender: The Eight Pages był tego doskonałym przykładem – prosty, ale udany pomysł i surowe wykonanie wystarczyły, by gra stała się internetowym fenomenem. Co jednak podoba się za darmo, może okazać się niedostateczne, gdy trzeba za to zapłacić. Deweloperzy z Parsec Productions dobrze o tym wiedzieli, dlatego komercyjna kontynuacja serii, Slender: The Arrival, oferuje znacznie więcej niż jej pierwowzór.
Horror powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć
Kto miał już okazję pobiegać nocą po lesie, szukając ośmiu kartek, w The Arrival poczuje się jak w domu. Mechanika rozgrywki doczekała się jedynie drobnych korekt – świat gry nadal obserwujemy z perspektywy pierwszej osoby, o jakiejkolwiek broni możemy zapomnieć, a zabawa sprowadza się do odnajdywania konkretnych przedmiotów i wchodzenia z nimi w interakcje. Zmuszeni jesteśmy również unikać czyhających zagrożeń, w tym nienaturalnie wysokiego, odzianego w garnitur i pozbawionego twarzy Slendermana.
Pierwsze chwile spędzone z grą są dość spokojne. Początkowy, będący prologiem, etap rozgrywki skupia się na zawiązaniu akcji i odpowiednim zbudowaniu napięcia przed właściwą jej częścią. Główna bohaterka odwiedza dom swojej przyjaciółki, gdzie zastaje poprzewracane meble i niepokojące rysunki na ścianach. Nie otrzymujemy żadnych informacji wprost, ale znajdowane tu i ówdzie papiery oraz listy pozwalają na zrozumienie zarysu fabularnego gry. Chociaż na tym etapie nie jesteśmy jeszcze bezpośrednio zagrożeni, twórcy wyjątkowo skutecznie zwiększają napięcie i rozbudzają niepokój.
Oczekiwanie na niebezpieczeństwo jest gorsze niż moment, gdy ono na człowieka spada
Kolejne etapy to już dramatyczne próby przeżycia. Cele, jakie stawia przed graczem Slender: The Arrival, są dość jednorodne – jeśli nie musimy akurat dotrzeć w konkretne miejsce, to skupiamy się na poszukiwaniu kilku istotnych z punktu widzenia fabuły przedmiotów, takich jak znane z Eight Pages strony manuskryptu czy generatory prądotwórcze potrzebne do uruchomienia windy. Cały czas jesteśmy przy tym ścigani przez tytułowego antagonistę, z którym bezpośrednie spotkanie, a nawet zbyt długie patrzenie na niego, kończy się śmiercią. Slenderman zachowuje się dokładnie tak jak w pamiętnym oryginale – choć pozornie nieruchomy, ma tendencje do czajenia się na gracza za jego plecami, okazyjnie potrafi także zaskoczyć, pojawiając się tuż przed naszymi oczami. Oprócz mężczyzny na jednym z poziomów poluje na nas także tajemnicza zakapturzona postać kobieca i jest to najciekawszy element, jaki wprowadzili twórcy względem darmowego pierwowzoru. Jej sposób działania jest zupełnie inny niż głównego przeciwnika i tym samym wymusza stosowanie odmiennych taktyk, by przetrwać, co znacząco urozmaica rozgrywkę.
Rozległość lokacji, wysoki stopień trudności oraz częściowa losowość położenia kluczowych przedmiotów sprawiają, że powtórne przechodzenie tych samych plansz jest równie emocjonujące. Pochwalić należy też ekipę deweloperską za fakt, że nie zdecydowano się na żadne ułatwienia w postaci planów, strzałek wskazujących lokalizację celów czy kompasu. Zdani jesteśmy na własny zmysł orientacji, a jeśli zgubimy się, w panice uciekając przed wrogiem... cóż, nasz problem. A mapa? Mapę można sobie narysować samemu. Jak za starych, dobrych czasów.
Rzut oka na świat wykazuje, że okropności nie są niczym innym jak realizmem
Tym, co w grze bardzo mi się spodobało, jest sposób prowadzenia fabuły. Aby ją dogłębnie poznać, należy skupić się na odnajdywaniu porozrzucanych tu i ówdzie listów, notatek oraz broszur, wyjaśniających, co właściwie się tu dzieje. Dopiero zlokalizowanie wszystkich przedmiotów oraz uważne obserwowanie pozostawionych na ścianach napisów pozwala w pełni zrozumieć przedstawianą historię oraz poznać wcześniejsze wydarzenia. Oczywiście można też to wszystko zignorować, cieszyć się klimatem i ukończyć The Arrival, pomijając wątek fabularny – decyzja należy do gracza. Ale raz: umniejsza to satysfakcję, a dwa: samo poszukiwanie owych przedmiotów jest głównym elementem wydłużającym niezbyt czasochłonną, niestety, zabawę. Ignorując je, nowego Slendera da się przejść w trzy, może cztery, godziny. Wliczając w to po kilka podejść do pojedynczych etapów, bo gra, żeby nie psuć klimatu, na takie ekscesy jak zapis rozgrywki w środku zadania nie pozwala i porażka przy, przykładowo, rozglądaniu się za ostatnią ze stron sprawia, że musimy zaczynać od nowa.
Autorzy mają bardzo ambitne plany związane z tą serią. Rozpoczęli już tworzenie trzeciej odsłony Slendera, wśród roboczych tytułów padają takie nazwy jak Slender: The Last Page, Slender: Don't Look oraz Slender: No Eyes. Niestety, na tę chwilę o „trójce” nie wiadomo nic ponad to, że trwają nad nią prace. Cała saga docelowo ma składać się z sześciu części.
Pochwalić też trzeba to, co autorom udało się wycisnąć z silnika Unity. Aż ciężko uwierzyć, że to ten sam engine, który napędzał poprzednika. Lokacje pełne są detali, widoki potrafią zachwycić, a zastosowane filtry oraz konwencja, w której całość oglądamy przez obiektyw noszonej przez bohaterkę cyfrowej kamery, dodatkowo uatrakcyjniają przekaz wizualny. Nie jest to oczywiście poziom Crysisa 3, to nie ten budżet, ale na tle innych produkcji mniejszych studiów The Arrival wyróżnia się bardzo pozytywnie.
Prawdziwą gwiazdą spektaklu jest jednak oprawa audio. Ciche, niepokojące dźwięki w tle, odgłosy kroków, świadczące, że przez cały czas nie jesteśmy sami, sapanie protagonistki, stałe dudnienie, którego częstotliwość zwiększa się w miarę wzrostu zagrożenia, zakłócenia, gdy Slenderman znajduje się blisko oraz dramatyczny skok głośności, gdy już się z nim spotkamy... podstawą dobrego horroru jest odpowiednie udźwiękowienie, a tutaj wykonano je znakomicie – nie tylko wpływa na klimat, ale stanowi też integralny element rozgrywki, informujący, w jak wielkim niebezpieczeństwie w danym momencie się znajdujemy.
Zabrałem publiczność na wycieczkę do domu w wesołym miasteczku – domu, w którym straszy
Niestety, gra nie ustrzegła się kilku błędów technicznych. To, że w pewnym momencie na początku zmagań pojawia się komunikat o odblokowaniu osiągnięcia, mimo że aplikacja aktualnie takowych nie posiada, to jeszcze mało istotne niedopatrzenie. Ale błąd, przez który dwukrotnie The Arrival zawiesiło się u mnie na końcu czwartego etapu, to już dość poważny problem. Żeby było zabawniej, wydana niedługo po premierze łatka, naprawiająca te oraz kilka innych niedociągnięć, przy okazji dorzucił parę nowych, na szczęście mniej utrudniających zabawę, a bardziej psujących klimat. Twórców czeka jeszcze nieco pracy nad poprawkami.
Slender: The Arrival to najintensywniejszy interaktywny horror, w jaki miałem okazję zagrać w ostatnim czasie. Potrafi przerazić, posiada klimat tak gęsty, że można by go krajać, a przy tym jest na tyle trudny, że przetrwanie starcia z Slendermanem oraz jego sojuszniczką sprawia naprawdę sporą satysfakcję. Z drugiej strony czas potrzebny na ukończenie gry okazuje się nieprzyzwoicie krótki, a częściowa losowość etapów oraz dodatkowe przedmioty do zebrania niespecjalnie to poprawiają. Przed zakupem warto zapoznać się z nadal dostępną za darmo częścią pierwszą i na jej podstawie zdecydować, czy lepsza od niej, ale niezbyt długa druga odsłona warta jest wydania równowartości 35 złotych.