Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM

Shadow of the Beast Recenzja gry

Recenzja gry 23 maja 2016, 13:22

autor: Przemysław Zamęcki

Recenzja gry Shadow of the Beast - reboot kultowej platformówki

Próba wskrzeszenia po wielu latach kultowych marek nie zawsze bywa udana, o czym mogliśmy przekonać się na przykład przy okazji remaku Flashbacka. Na szczęście nowa wersja Shadow of the Beast stoi co najmniej oczko wyżej.

Recenzja powstała na bazie wersji PS4.

PLUSY:
  1. urozmaicona mechanika walki;
  2. skłania do wielokrotnego podejścia i osiągania coraz lepszych wyników;
  3. tradycyjnie dla serii, śliczne tła;
  4. mnóstwo rzeczy do odblokowania, w tym oryginalna wersja gry z 1989 roku.
MINUSY:
  1. gra jest za krótka i oferuje tylko sześć lokacji;
  2. mogłoby być więcej eksploracji;
  3. walka z ostatnim bossem – Lewiatanem/Maletothem.

Wiele lat temu, kiedy podstawowym komputerem do zabawy była głównie Amiga, a czas mocnych pecetów 386 i 486 miał dopiero nadejść, jedna gra szczególnie zapadła w pamięci ówczesnych fanów łamania joysticków. Tą produkcją było Shadow of the Beast – platformówka nastawiona na unieszkodliwianie tabunów przeciwników, w której przejmowaliśmy kontrolę na tytułową Bestią – człowiekiem porwanym za młodu przez złego czarodzieja i zamienionym w posłusznego jego woli mordercę. Co ciekawe, produkcja ekipy Reflections, której wydaniem zajęła się wspominana do dziś z ogromną nostalgią firma Psygnosis, przyciągała nie tyle gameplayem, który był już wówczas dość kontrowersyjny, ale otoczką i przede wszystkim wyglądem. Płynny scrolling z użyciem efektu paralaksy, czyli wielowarstwowego tła przesuwającego się z różną prędkością, zginał kolana w geście totalnego szoku, że jakakolwiek gra komputerowa może tak wyglądać. Otoczkę stanowiły niesamowite projekty (w tym pudełka) autorstwa Rogera Deana, autora wielu doskonałych okładek płyt muzycznych dla wielkich zespołów tego świata, ale także muzyka, za którą odpowiedzialny był David Whittaker – w tamtych czasach należący waz Robem Hubbardem czy Allisterem Brimble do absolutnej czołówki „growych” kompozytorów. Dwie dyskietki o pojemności 720 kb po brzegi wypełnione miodem – tak wiele osób po latach wspomina tę magię, której byli bezpośrednimi świadkami. Shadow of the Beast w niezapomniany sposób przedstawił graczom krainę Karamoon, lecz paradoksalnie, pod względem samej rozgrywki, był najsłabszą odsłoną całej trylogii, która została dokończona w 1992 roku. Niemniej to właśnie zapowiedź odświeżonej wersji tej gry wywołała duże poruszenie wśród osób oczekujących zapowiedzi interesujących tytułów na PlayStation 4 w trakcie imprezy E3 w 2013 roku. Kilka dni temu produkt w końcu ujrzał światło dzienne, a my mieliśmy okazję się z nim zapoznać.

Bestia od lat rozpalała wyobraźnię fanów kultowych tytułów.

Współczesne Shadow of the Beast nie jest ani remakiem oryginału, ani jego remasterem czy wierną kopią przystosowaną do współczesnych wyświetlaczy 1080p. To reboot opowieści o drodze Bestii do pokonania złego Malethota, z całkowicie zmienioną mechaniką zabawy, bardziej rozwiniętą fabułą oferującą dwa zakończenia i dziesiątkami przeciwników stojącymi nam na drodze, za pokonanie których jesteśmy przez grę odpowiednio oceniani. Od odznaki ołowianej, kiedy poziom ledwie udało nam się z trudem zaliczyć, po platynę, której zdobycie wymaga skilla na poziomie iście mistrzowskim.

Gra czerpie ze stylistyki oryginału, ale nie jest ani jego kopią, ani wiernym remakiem, ani nawet restartem serii, a raczej retellingiem opowieści o porwanym dziecku zamienionym w bestię przez złego czarodzieja Malethotha.

Rozgrywkę prowadzimy w widoku tzw. 2,5D. Oznacza to, że całość oprawy graficznej została przygotowana w pełnym trójwymiarze, ale postać porusza się tylko w jednej płaszczyźnie. Bestia walczy niczym Wolverine, wielkimi pazurami wystającymi z dłoni oraz przy pomocy karabinu, o ile go odblokujemy. W trakcie rozgrywki, za pomocą zdobywanej za pokonywanie wrogów many, otrzymujemy nowe ciosy specjalne i zwiększamy wytrzymałość bohatera. Choć gra nie należy do najdłuższych i bez próby żyłowania wyników można ją spokojnie zaliczyć w około cztery godziny, bardzo spodobało mi się tego typu rozwiązanie. Oznacza ono bowiem stały progres, konieczność umiejętnego przystosowania się do nowych przeciwników pojawiających się na ekranie oraz większą ochotę na ponowne przechodzenie już wcześniej ukończonych lokacji. Tym razem jednak właśnie z nowymi umiejętnościami. Shadow of the Beast, choć odwołuje się do ponad dwudziestopięcioletniego oryginału, stara się wprowadzić także nowoczesne elementy charakteryzujące współczesne produkcje o podobnym zacięciu. Pod tym względem, oraz z powodu zmienionej mechaniki rozgrywki i nieco inaczej stawianych akcentów niż pierwowzór, może nie do końca trafić w gust osób spodziewających się nostalgicznego powrotu do przeszłości.

Każda postać czy stwór zostały dosyć obszernie opisane w swoistej encyklopedii, dostępnej z poziomu menu gry. Jej wpisy odblokowujemy w miarę czynionych postępów.

Walka w grze jest bardzo dynamiczna i trudna. Szczególnie na dalszych etapach, kiedy jednorazowo jesteśmy atakowani przez trzydzieści stworów. Nie jest to jednak slasher typu God of War – intruzi stoją w rządku i konsekwentnie rzucają się na Bestię, my zaś nie mamy szans na ucieczkę w głąb ekranu. Jednoczesny atak z dwóch kierunków – z prawej i lewej strony ekranu – bardzo trudno jest zablokować, a to prowadzi do otrzymywania kolejnych ran i obniżenia wyniku rankingowego. Nie ma się co oszukiwać. Poza nostalgią, to właśnie konsekwentne podbijanie tego bębenka wciąga najmocniej i skłaniało mnie do co najmniej kilkukrotnego podejścia do danego etapu. Z drugiej strony, takie podejście do sprawy przez twórców wynikać może z faktu, że sama gra jest krótka i oferuje zaledwie sześć lokacji plus walka z ostatnim bossem. Niemniej każda z miejscówek prezentuje się odmiennie i fani oryginału z pewnością rozpoznają znajome krajobrazy.

Gra oferuje jedynie sześć lokacji plus walka z ostatnim bossem, ale są to przynajmniej lokacje mocno zróżnicowane pod względem wyglądu.

Stawianie czoła hordom zwykłych przeciwników jest sednem całej zabawy, ale pod koniec prawie każdego etapu staniemy także naprzeciwko bossa. Są oni dość widowiskowi, jak na produkcję z prawdopodobnie dosyć niedużym budżetem, ale nie zawsze dobrze przemyślani. Na pewno bardzo wciągające jest starcie z Hydrathem, ale już spotkanie z pierwszym miśkiem głęboko rozczarowuje. Podobnie zresztą jak końcowa walka z Lewiatanem, gdzie nagle zmienia się konwencja i bohater zamiast chodzić prawo-lewo z pomocą plecaka odrzutowego porusza się w głąb ekranu. Jest to oczywiście nawiązanie do podobnego etapu z oryginału, ale tam nie zastosowano efektu rodem ze Space Harriera. To jednak nie fakt zmiany sposobu zabawy jest problemem, ale zwyczajnie słabe przedstawienie samego starcia, niewymuszenie na graczu właściwej precyzji i zastosowanie ogranych patentów, które wielokrotnie widziałem już w innych grach.

Oprócz typowo fantastycznych plenerów możemy podziwiać także bardziej industrialne wnętrza.

Poszczególne etapy nie są specjalnie długie, może z jednym czy dwoma wyjątkami wymagającymi od nas pogłębionej eksploracji. Trafiają się też wtedy proste zagadki logiczne, fragmenty z teleportami, przez które musimy zdążyć przejść przed upływem określonego czasu, czy też zabawa wajchami. Są lokacje, które kończy się w niecałe pięć minut, a są i takie, po których w poszukiwaniu znajdziek błąkałem się i czterdzieści minut.

Prawie każdy etap zwieńczony jest walką z bossem.

Skoro wspomniałem o znajdźkach, to koniecznie muszę nadmienić, że stanowią one bardzo ważny i cenny element gry. Dzięki nim nie tylko poznajemy dogłębnie całą historię, którą potem przedstawi nam narratorka (grając po raz pierwszy z całą pewnością poczujecie się zagubieni i nie będziecie wiedzieć o co tu w ogóle chodzi), ale także odblokujemy szkice koncepcyjne i obszerne informacje o napotykanych stworach. Najważniejsze jednak są te dotyczące oryginalnej gry, sprzed lat. Za zdobytą manę da się bowiem odblokować pierwotną wersję Shadow of the Best, w którą można zagrać normalnie na PS4 i pochodzącą z niej wspaniałą ścieżkę dźwiękową, a tym samym nie tylko słuchać jej w menu programu, ale nawet ustawić nową edycję tak, aby zamiast współczesnego soundtracku – miejscami odwołującego się do oryginału – bawić się w rytmie doskonale znanych dźwięków. To ogromna wartość dodana i życzyłbym sobie, aby wszystkie odrestaurowywane edycje starych produkcji z takim szacunkiem podchodziły do materiału źródłowego.

Niektóre "przeszkadzajki" w grze wyglądają dokładnie tak, jak ich oryginalne odpowiedniki.

Shadow of the Best to gra trudna do oceny. Nie jest bezpośrednim odbiciem oryginału, w związku z czym nie wiadomo, czy spodoba się weteranom pamiętającym starą edycję. Choć ubrana w wiele współczesnych elementów, trudno nazwać ją też w pełni nowoczesną produkcją. W grze pojawia się wiele archaizmów, na które mogą nosem kręcić młodsi gracze lub też ci bardziej pragmatyczni, poszukujący nowych form zabawy, niekoniecznie odwołujących się do przeszłości. Mnie tytuł przypadł do gustu – przyznam szczerze, że w dużej mierze również z powodu wspomnień sprzed lat, kiedy przygryzając wargę raz za razem ginąłem już na pierwszym poziomie gry dosłownie przygnieciony wysokim poziomem trudności. Otrzymaliśmy zgrabny retelling opowieści o Bestii, ale raczej bez szans na kontynuację. Dlatego, że fabuła tak naprawdę wykorzystuje wątki dwóch pierwszych części oraz zapewne z powodu zbyt małego zainteresowania. A szkoda, bo sama rozgrywka w drugiej i trzeciej części starej trylogii jest o wiele bardziej rozbudowana i interesująca. Dla mnie nowy SotB to jednak taka mała perełka współczesnego gamedevu, może niezbyt skomplikowana i kulejąca w kilku aspektach, ale i tak będę ją kochał. To jak spotkanie po latach pierwszej dziewczyny. Może się trochę zestarzała i zbrzydła, a nałożony makijaż nie do końca jest w stanie ukryć stan faktyczny, ale co z tego?

Przemysław Zamęcki

Przemysław Zamęcki

Grał we wszystko na wszystkim. Fan retro gratów i gier w pudełkach, które namiętnie kolekcjonował. Spoczywaj w pokoju przyjacielu - 1978-2021

więcej

Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego
Recenzja gry Life is Strange: Double Exposure - pokochałem Max na nowo, choć po latach straciła coś ważnego

Recenzja gry

Oto Life is Strange, na które czekałem prawie 10 lat. Mało istnieje bohaterek, do których przywiązałem się tak jak do Max, i jestem przeszczęśliwy, że mogłem poznać jej dalsze losy… acz Double Exposure nie trafiło mnie w serce tak celnie jak pierwszy LiS.

Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater
Recenzja gry Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club - kiedy wrogiem gracza jest bezmyślny główny bohater

Recenzja gry

Emio The Smiling Man: Famicom Detective Club to nowa odsłona ponad trzydziestoletniej serii kryminalnych gier visual novel. Tym razem badamy sprawę morderstw powiązanych ze zbrodniami sprzed lat – i z lokalną miejską legendą.

Recenzja gry Nobody Wants to Die. Polacy znów udowodnili, że są świetni w opowiadaniu historii
Recenzja gry Nobody Wants to Die. Polacy znów udowodnili, że są świetni w opowiadaniu historii

Recenzja gry

Po pokazie gameplayu dla prasy nie byłem przychylnie nastawiony do Nobody Wants to Die. Twórcom z Wrocławia udało się jednak złamać mój sceptycyzm już po kwadransie gry. Choć chwilami ziewałem, nieprędko zapomnę tę transhumanistyczną przygodę neo-noir.