Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM

Rayman Adventures Recenzja gry

Recenzja gry 7 grudnia 2015, 13:45

Recenzja gry Rayman Adventures – eksperyment Ubisoftu z free-to-play

Po dwóch latach oczekiwania wreszcie pojawiła się nowa odsłona przygód wesołego Raymana – tym razem mobilna. Co ciekawe, Ubisoft zastosował w grze nietypowy model free-to-play, który ma swoje wady, jak i zalety.

Recenzja powstała na bazie wersji iOS. Dotyczy również wersji AND

PLUSY:
  • świetna oprawa graficzna i animacje;
  • klimatyczna udźwiękowienie;
  • cztery typy poziomów;
  • bogata zawartość (kostiumy, osiągnięcia, w przygotowaniu kolejne postacie etc.);
  • przemyślane i satysfakcjonujące projekty poziomów;
  • mikropłatności nie dają bonusów w grze.
MINUSY:
  • długie i stale rosnące czasy oczekiwania na odblokowanie kolejnych map;
  • niektóre aktywności wymagają połączenia z internetem;
  • spowolnienia aplikacji (spadki płynności);
  • rozgrywka nie jest trudna (pewnych graczy to ucieszy);
  • nie zawsze idealne sterowanie.

Na pewno słyszeliście o tej serii gier platformowych. Od głównego bohatera wzięła nazwę „Rayman”, a jej twórcą jest francuski projektant i pracownik studia Ubisoft – Michel Ancel. Jak każda marka, również i ta miała swoje wzloty i upadki. Po początkowym okresie popularności w 2003 roku jej twórcy skupili się na subcyklu opowiadającym głównie o szalonych kórlikach. Rayman w klasycznej formie powrócił triumfalnie w 2011 roku, by dwa lata później wzbogacić się o jeszcze lepszą kontynuację. W międzyczasie deweloperzy z Ubisoftu przenieśli wesołego bohatera i paczkę jego przyjaciół także na smartfony i tablety. Tę poboczną serię, o podtytule Run, cechuje uproszczony styl rozgrywki (postać sama biegnie przed siebie), ale zarazem wysoki stopień trudności, czym podbiła serca graczy. Wielokrotnie trafiała dzięki temu na szczyty list najlepszych mobilnych platformówek wszech czasów. Po blisko dwóch latach przerwy nasz bohater powraca – i choć Rayman Adventures jest piękną wizualnie i darmową grą, pod względem zastosowanego systemu mikropłatności mocno zaskakuje, zarówno pozytywnie, jak i negatywnie.

Oprawa nowych przygód Raymana stoi na bardzo wysokim poziomie.

Jest pięknie

W grach z serii Rayman fabuła nigdy nie ma większego znaczenia – traktować należy ją raczej jako pretekst do dobrej zabawy. Podobnie jest i w Adventures – oto przez niemilców skradzione zostały jaja zapewniające moc magicznemu drzewu. Na ratunek spieszy więc muzykalny Rayman, wojownicza Barbara, a także cała masa stworków Incrediballs – uroczych kuleczek. O ile jednak opowiadana historia nigdy nie była w Raymanach specjalnie ważna, tak jej rolę przejmował poniekąd świat gry – pięknie zaprojektowany, z barwnymi postaciami i lokacjami, a także odznaczający się niepowtarzalnym bajkowym stylem. Nie inaczej jest i tym razem. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że to jeden z najbardziej zachwycających tytułów dostępnych obecnie na urządzenia mobilne – nie tylko pod względem projektów tła, ale także – co ogromnie ważne – animacji czy dźwięków. Kolejny raz przekonujemy się, że na bazie silnika UbiArt Framework można tworzyć piękne gry.

Barbaro uważaj – żaba ze spadochronem!

Z bogactwem i dopracowaniem oprawy audiowizualnej koresponduje to, co najważniejsze – rozgrywka. W porównaniu z wcześniejszymi mobilnymi częściami – czyli Rayman Jungle Run i Rayman Fiesta Run – dostaliśmy produkt daleko bardziej rozbudowany, dojrzalszy, a przez to bliższy odsłonom na „duże” platformy. Rozgrywka podzielona została na przygody – każda z nich to mapa, na której znajduje się magiczne jajo, czyli nasz cel. Aby do niego dotrzeć, musimy z sukcesem przebiec kilka poziomów – wtedy też przenosimy zdobycz do specjalnego inkubatora, gdzie wykluje się z niego stworek, wspomniany Incrediball, nasz pomocnik.

Sukces – zdobyliśmy pięć diamentów i jedno udko kurczaka!

Właściwe poziomy, na których sterujemy bohaterami (obecnie dostępni są Rayman i Barbara, ale pojawią się kolejni, np. Globox), występują w czterech rodzajach. Na jednych musimy znaleźć uwięzione Teenesy (magiczne niebieskie stworki – częste ofiary przebrzydłych łotrów), na innych skupiamy się tylko na pokonywaniu wrogów. Poza tym są takie, na których zbieramy określoną ilość Lumów, zaś najrzadsze to te, gdzie pędzimy na złamanie karku, aby uratować przyczepione do rakiet-petard Teenesy. Oczywiście na koniec otrzymujemy nagrody – zdobycie najwyższej z nich odpala znaną wszystkim fanom serii wesołą melodię zwycięstwa, przy której naprawdę trudno się choćby nie uśmiechnąć. Opisana różnorodność poziomów powoduje, że w Rayman Adventures gra się nadzwyczaj przyjemnie – czasem przez kilka map odpoczywamy od jakiegoś typu poziomu, aby potem wyżyć się na nim parę razy pod rząd.

Hopa! Tak odblokowujemy różne mechanizmy.

KONSTRUKCJA GRY

Na grę składa się kilka elementów. Swego rodzaju hubem dla naszych bohaterów i ich sojuszników jest magiczne drzewo – to tam mieszka Rayman i urocze stworki Incrediballs. Z tego miejsca możemy też udać się do inkubatora, gdzie doglądamy jaj, obejrzeć osiągnięcia, kupić stroje dla naszych postaci czy nabyć i wykorzystać zdrapki, pozwalające wygrać bonusy (np. dodatkowe jajo czy różne mikstury).

Jak dokładnie przedstawia się kwestia map i poziomów? Gra podzielona jest na różne strefy (Toad Story, Olympus Maximus etc.), na których wybieramy jedno z kilku jaj. Trafiamy wtedy na dokładniejszą mapę, na której oznaczone są kolejne poziomy – musimy je zaliczyć, aby odblokować nasz jajeczny cel. Każda mapa ma też jeden trudniejszy poziom, zaliczenie którego nie jest obowiązkowe, ale oferuje on za to dwa razy więcej diamentów (10 zamiast 5), czyli waluty gry. Po osiągnięciu celu odlatujemy z mapy, aby ze wspomnianych stref wybrać nowe miejsce na kolejną przygodę.

Łapiemy lumie i skaczemy na świni – cały Rayman.

Więcej kontroli – więcej frajdy

Najbardziej znaczącym elementem odróżniającym Rayman Adventures od wcześniejszych mobilnych odsłon są nowe możliwości sterowania ruchami bohatera. Co prawda dalej biegnie on sam i nie można go zatrzymać, ale za to nic nie stoi na przeszkodzie, aby zmienić kierunek ruchu i wrócić np. po ominięte za pierwszym razem Lumy czy Teenesy. Co ważne, wiąże się z tym też projekt map – większość z nich posiada poboczne korytarze czy poukrywane znajdźki, których naprawdę trzeba poszukać. Nie wystarczy już tylko zręczne stukanie w ekran – teraz musimy też trochę pokombinować. Nie znaczy to, że zabrakło poziomów podobnych do tych z wcześniejszych mobilnych odsłon – twórcy stosują wtedy wybieg niepozwalający zawracać (np. pędzimy tylko do przodu, bo niesie nas silny prąd wodny).

To najtrudniejszy rodzaj poziomów – wyścig z czasem. Uratowana została tylko jedna ofiara.

To jednak nie wszystko – wspominane jaja, cel naszego bohatera, pełnią ważną rolę w grze. Oto wykluwają się z nich stworki Incrediballs, które ułatwiają pokonywanie kolejnych poziomów. Dzielą się one na trzy typy: jedne – jak odkurzacze – wciągają pobliskie Lumy; inne przyjmują za nas jeden cios i dają czasową nieśmiertelność; wreszcie są takie, które pomagają odszukiwać znajdźki – piszczą, gdy jesteśmy blisko ich odnalezienia. Na każdym poziomie wolno skorzystać z trzech pomocników (a można – i czasem warto – dobierać je z różnych typów), trzeba ich jednak wcześniej nakarmić – co ważne, skrzydełek, które im podarowujemy, nigdy mi nie zabrakło, a i w łatwy sposób da się je uzupełnić (czy to oglądając reklamę, czy prosząc znajomego o wsparcie). Sporo jedzenia dostajemy też w ramach zaliczania kolejnych osiągnięć.

Ktoś właśnie dostał w papu.

Zanim przejdę do mniej pozytywnych elementów, jeszcze kilka słów o jajach. Wykluwający się z nich pomocnicy dzielą się na rodziny (Bangbanów, Sootów, Snifflerów i innych), a kolekcjonowanie ich stanowi ważną motywację do dalszej zabawy – kto nie chciałby połączyć familii tak uroczych stworków i w ten sposób odblokować kolejne osiągnięcia? Same jaja mogą być brązowe, srebrne i złote, a wypadają z nich oczywiście różne typy pomocników. Na koniec warto dodać, że wraz z pokonywaniem map, a więc zdobywaniem kolejnych stworków, rośnie nasze magiczne drzewo – jego wzrost ma znaczenie nie tylko rankingowe, powoduje bowiem również odkrywanie kolejnych terenów, które możemy odwiedzić w poszukiwaniu przygody.

Incrediballs są naprawdę urocze!

Nie wszystko złoto, co się świeci

Z wcześniejszych akapitów można wywnioskować, że Rayman Adventures to bardzo dobra gra. I tak faktycznie jest, ale z kilkoma istotnymi zastrzeżeniami. Zacznijmy od najważniejszego – rozbudowanie mechaniki sterowania postacią o zawracanie dodało zabawie sporo głębi, ale niestety nie obyło się bez problemów – czasem mamy wrażenie, że to nie my popełniliśmy błąd, tylko winne jest niezbyt czułe sterowanie. Trudno to uznać za wielki minus, bo takich sytuacji trafia się niewiele, ale w produkcji typowo zręcznościowej czułość sterowania ma decydujące znaczenie, więc wypada o tym wspomnieć. W tym miejscu muszę też zaznaczyć, że na iPadzie Mini 2 aplikacja miała okazyjne spadki płynności, które przejawiały się nagłym spowolnieniem zabawy – znowu: niby drobna rzecz, a irytuje. Nie podoba mi się także fakt, że nie można wracać na raz opuszczone mapy – w ten sposób zlikwidowano szansę „maksowania” gry, tak ważnego przecież we wcześniejszych odsłonach. Powoduje to, że Adventures wydaje się pozycją przystępniejszą, ale nie trudną, co dla bardziej hardkorowych graczy nie będzie dobrą informacją.

Najdroższe stroje kosztują – bagatela! – 3000 diamentów!

Na dłuższą metę Rayman Adventures okazuje się też trochę wtórne – owszem, pokonujemy pięknie zaprojektowane poziomy, ale ich różnorodność nie jest aż tak duża, jakbyśmy tego chcieli. Pod koniec zabawy zauważyłem, że powtarzają się te same levele, a wyznam, że nie jestem wzrokowcem. W pewnym stopniu łagodzi to odkrywanie kolejnych, zupełnie innych sfer, ale dla zagorzałych fanów serii estetyka map i poziomów, sposoby ukrycia znajdziek czy różne mechaniki nie będą też niczym nowym – w zasadzie mamy do czynienia z odświeżeniem wielu elementów z wcześniejszych Raymanów. Zabawne przeskakiwanie między planszą a jej tłem, biegnięcie po wyrastającym pod naszymi nogami korzeniu czy opadające na parasolach wredne żaby – wszystko to znamy z wcześniejszych Raymanów. W zasadzie obszary takie jak Toad Story, Olympus Maximus czy Sea of Serendipity to po prostu wariacje na temat tego, co było w poprzednich grach z serii (Legends oraz Origins). Osobiście nie mam z tym problemu, ale głównie dlatego, że w im dalej w las, tym częściej w Rayman Adventures się nie gra, niż gra (o czym za chwilę), co spowalnia proces znużenia.

Są i bardziej mroczne poziomy.

Jak więc widać, Rayman Adventures to całkiem przyzwoita gra. Twórcom nie udało się do końca zrealizować tego, co sobie założyli, jednak ostateczny efekt i tak jest bardzo udany. I wszystko byłoby świetnie, gdyby ktoś z działu finansowego Ubisoftu nie postanowił, że w nowego Raymana nie zagramy bez płacenia.

W drodze na pomoc uwięzionemu Teensiesowi.

Czas na odrobinę matematyki

Na każdej mapie znajduje się jajo – gdy je odblokujemy, trafia ono do specjalnego inkubatora, gdzie możemy potraktować je różnymi eliksirami, zmieniając np. jego kolor na złoty lub przyspieszając czas, jaki musi upłynąć do wyklucia się stworka. I tu pojawia się największy problem. Wiadomo, że jest to gra free-to-play, rozumie się więc samo przez się, że jakąś część zawartości można odblokować wcześniej za diamenty (czyli również za pieniądze). Twórcy nie wprowadzili jednak typowego systemu energii (masz pięć żyć, a gdy je wyczerpiesz, to czekasz, aż się odnowią – zazwyczaj kilkanaście minut), tylko skupili się na jajach. Po przeniesieniu takowego do inkubatora możemy udać się na nową mapę, ale po jej zaliczeniu trzeba poczekać, aż z pierwszego jajka wykluje się stworek, zanim w inkubatorze umieścimy kolejne. I wszystko byłoby w porządku, gdyby czas oczekiwania nie okazywał się absurdalnie długi. Szybko wzrósł z kilkunastu minut do godziny, następnie do dwóch i trzech, potem do pięciu i w takim tempie rośnie dalej. W tym miejscu ważna uwaga – wymaksowanie mapy to niekiedy kilkanaście minut zabawy, a sprawny i doświadczony gracz poradzi sobie nawet szybciej. Przyjrzyjmy się zatem screenowi poniżej:

I tutaj właśnie jest pies pogrzebany…

Na mapie z przygody trzynastej zdobyłem maksymalne 25 kryształów (po pięć za zwykłe levele i dziesięć za trudniejszy). Przyspieszenie jaja, które – jak widać – wykluje się dopiero za trzy godziny, kosztowało ponad 150 kryształów, zaś kupienie biletu, który zaledwie mógłby dać szansę (ale niekoniecznie ją da) na miksturę zmniejszającą ten czas o 30 minut – 75. Jak na ironię, z ekranu tabletu wydobywała się wtedy miła i relaksująca gitarowa muzyczka, tak typowa dla każdej odsłony Raymana. Jej zadaniem było zapewne uspokojenie nerwów graczy, którym nie pozostało nic innego, jak zapłacić lub czekać. I tutaj muszę zawieść tych z Was, którzy pomyśleli sobie: „to przecież niezła gra, mogę coś kupić od czasu do czasu”. Problem w tym, że mikropłatności wcale nie są takie mikro – za 20 zł nabędziemy pakiet 525 kryształów. Nie trzeba być matematycznym orłem, by zauważyć, że to pomoc na kilka najbliższych map – powiedźmy, że nawet i kilka dni zabawy. Cóż jednak potem? Po prostu albo czekamy, albo znowu płacimy...

Poziomy nastawione na walkę to jedne z moich ulubionych.

Dziwne free-to-play

Często rynek mobilny oskarżany jest o traktowanie graczy jak wieloryby – czyli jak frajerów, którzy mają sypać pieniędzmi za diamenty i ułatwienia. Jest to oczywiście krzywdzące uproszczenie, a częściowo takiemu stanowi rzeczy winni są też gracze, nieskorzy wysupłać nawet parę złotych na naprawdę niezłe produkcje (na Androidzie gry są masowo piracone), czym popychają deweloperów w kierunku pozycji free-to-play. Rayman Adventures pod tym względem wygląda dość nietypowo – w grze nie możemy kupić żadnych bonusów, które ułatwiałyby zaliczanie poziomów, a w dobie wszechobecnego pay-to-win trzeba docenić Ubisoft za odwagę w rezygnacji z tego dochodowego modelu. Cóż z tego jednak, jeśli przez absurdalnie rozciągnięte czasy oczekiwania po prostu nie można cieszyć się grą. Chyba że mamy naprawdę anielską cierpliwość lub wystarczy nam kilkanaście minut rozgrywki raz czy dwa razy dziennie. Jeśli należycie do takich osób, to spokojnie możecie najnowszemu Raymanowi dodać punkt do ostatecznej oceny – jeśli jest wręcz przeciwnie, to punkt lub nawet dwa odejmijcie.

Teraz cztery godziny czekania.

Nieczęsto mam do czynienia z grami, które po kilkunastu minutach obcowania z nimi mówią tak dobitnie: „płać albo spadaj na wiele godzin”. Nawet uważana ze symbol złych praktyk w kontekście mikropłatności Candy Crush Saga nie blokuje możliwości zabawy na dłużej niż kilkanaście minut, choć zarazem oferuje „ułatwiacze” upraszczające rozgrywkę, a czasem wręcz umożliwiające dalszą grę. Dlatego z ciekawością będę obserwować, jak potoczą się dalsze losy free-to-playowego eksperymentu Ubisoftu – w dłuższej perspektywie i przy pewnym jego złagodzeniu może okazać się solidną alternatywą dla tak niewdzięcznego i popularnego pay-to-win.

Adam Zechenter

Adam Zechenter

W GRYOnline.pl pojawił się w 2014 roku jako specjalista od gier mobilnych i free-to-play. Potem przez wiele lat prowadził publicystykę, a od 2018 roku pełni funkcję zastępcy redaktora naczelnego. Obecnie szefuje działowi wideo i prowadzi podcast GRYOnline.pl. Studiował filologię klasyczną i historię (gdzie został szefem Koła Naukowego); wcześniej stworzył fanowską stronę o Tolkienie. Uwielbia gry akcji, RPG-i, strzelanki i strategie. Kiedyś kochał Baldur’s Gate 1 i 2, dziś najczęściej zagrywa się na PS5 i od myszki woli pada. Najwięcej godzin (bo blisko 2000) nabił w World of Tanks. Miłośnik książek i historii, czasami grywa w squasha, stara się też nie jeść mięsa.

więcej

Recenzja gry The Legend of Zelda: Echoes of Wisdom - Zelda w głównej roli radzi sobie świetnie
Recenzja gry The Legend of Zelda: Echoes of Wisdom - Zelda w głównej roli radzi sobie świetnie

Recenzja gry

Nintendo w najnowszej odsłonie kultowego cyklu postanowiło zabawić się formułą i namieszać w kanonie. W Echoes of Wisdom to księżniczka Zelda ratuje świat przy pomocy własnego zestawu magicznych sztuczek - i wychodzi jej to bardzo dobrze!

Recenzja Astro Bot - gry, która dała mi czystą frajdę od samego początku aż po napisy końcowe
Recenzja Astro Bot - gry, która dała mi czystą frajdę od samego początku aż po napisy końcowe

Recenzja gry

Gdybym miał określić Astro Bota w trzech słowach, to powiedziałbym, że to szalenie przyjemna gra. Dlaczego? Bo przypomina nam o zręcznościowych korzeniach gier wideo, kiedy liczył się przede wszystkim fajny gameplay.

Ja nawet nie lubię e-sportu, a wciągnąłem się bez reszty. Recenzja Nintendo World Championships: NES Edition
Ja nawet nie lubię e-sportu, a wciągnąłem się bez reszty. Recenzja Nintendo World Championships: NES Edition

Recenzja gry

Okazuje się, że można sprzedać tę samą grę po raz czwarty, jeśli zrobi się to dobrze. Nintendo World Championships: NES Edition wciąga bez reszty, a aspekt rankingów online sprawia, że rywalizacja nabiera jeszcze więcej rumieńców.