Monster Hunter Stories 2: Wings of Ruin Recenzja gry
Recenzja gry Monster Hunter Stories 2 - łowca potworów spotyka Pokemony
Monster Hunter Stories 2: Wings of Ruin kontynuuje i rozwija pomysły zapoczątkowane przez pierwszą odsłonę podserii. Daje możliwość przeżycia wielkiej przygody i nadaje kolorów światu, który do tej pory był raczej dość mroczny.
Seria Monster Hunter znajduje się od jakiegoś czasu na potężnej fali wznoszącej. Komercyjny sukces Monster Hunter: World (który wraz z dodatkiem zatytułowanym Iceborne, sprzedał się w 24 milionach egzemplarzy) i zachwyty graczy oraz krytyków nad Monster Hunter: Rise spowodowały, że cykl stał się jedną z najsilniejszych marek w portfolio Capcomu.
Japończycy postanowili dostarczyć nam kolejną grę osadzoną w tym rozbudowanym uniwersum. Tym razem postawili jednak na kontynuację ciepło przyjętej, choć dość niszowej (jak na standardy serii) gry – Monster Hunter Stories – wydanej w 2017 roku na konsolę Nintendo 3DS oraz w 2018 smartfony i tablety z Androidem i iOS-em. Monster Hunter Stories 2: Wings of Ruin przenosi cykl spin-offów na „większe” platformy do grania – Nintendo Switcha i komputery z Windowsem.
W tym miejscu muszę zaznaczyć, że znajomość „jedynki” nie jest wymagana do gry w „dwójkę”. Capcom słusznie założył, że wiele osób mogło nie mieć do tej pory do czynienia z podserią i stworzył grę, w którą może zagrać każdy, nawet osoba nie mająca wcześniej żadnej styczności z tym uniwersum.
Monster Hunter Stories 2 dostarczył mi sporo zabawy i sprawił, że znów zapragnąłem grać w turowe RPG-i. Zaprezentowany tu system walki łączy mechaniki znane z klasycznych turowych gier RPG z dynamiką starć serii Monster Hunter, tworząc uzależniającą całość. Godzinami mogłem po prostu rozpracowywać kolejnych wrogów nie zważając na fabułę, by po dłuższym czasie przypominać sobie, że przecież gdzieś tam świat czeka, abym go ocalił. Gra zachwyca także stylizowaną na serial anime oprawą graficzną, która sprawia, że gra wydaje się znacznie „milsza” niż poprzednie, dość poważne odsłony głównej serii. Niestety na Switchu wszystkie te dobrodziejstwa co jakiś czas przygasają pod ciężarem problemów technicznych.
Grę testowałem na konsoli Nintendo Switch, więc wszystkie uwagi na temat aspektów technicznych (takich jak rozdzielczość czy liczba klatek na sekundę) oraz oprawy wizualnej odnoszą się właśnie do tej wersji tytułu.
Potomek bohatera
- świetny system walki turowej, dorównujący dynamiką oryginałowi;
- różnorodność broni i pancerzy pozwala na spersonalizowanie doświadczenia;
- śliczna oprawa graficzna pozwalająca na chłonięcie gry niczym serialu animowanego;
- kolorowe i różnorodne lokacje;
- szeroki wachlarz potworów dysponujących różnymi umiejętnościami;
- interesująca historia, która może wciągnąć nowicjuszy głębiej do świata Monster Huntera.
- rozczarowująca wydajność na Switchu, szczególnie podczas przerywników filmowych;
- pełno ekranów ładowania i dość zamknięte lokacje;
- fabuła sprawia wrażenie wydłużanej na siłę;
- kiepskie polskie tłumaczenie.
Fabuła pełni w Monster Hunter Stories 2: Wings of Ruin dużo ważniejszą rolę niż w głównych odsłonach serii. Tam stanowi tylko dodatek do siekania kolejnych poczwar, pozwala na odkrywanie nowych terenów z jeszcze większą liczbą potworów do zabicia. Tutaj przedstawia ona historię opowiadającą o zaufaniu, przyjaźni, przeszłości i (jakże by inaczej) walce dobra ze złem. Gracz trafia do wioski Mahana jako wnuk lub wnuczka legendarnego wojownika znanego jako Red. Ten niestety zmarł lata temu, ale okazuje się, że to my odziedziczyliśmy jego niesamowite umiejętności jeździeckie – potrafimy formować więź z potworkami (w angielskiej wersji nazwanymi monsties) i dosiadać ich.
Tutaj widać klasyczną erpegową sztampę – zaczęły dziać się dziwne rzeczy i musimy je zbadać. Po czasie okazuje się, że świat stoi na krawędzi katastrofy i tylko my (z pomocą przyjaciół) możemy go ocalić, przemierzając wcześniej dżunglę, pustynię i skute lodem górskie zbocza. Twórcy dość zgrabnie ubrali tą opowieść w słowa dostarczając nam około 30 godzin zabawy, które może z łatwością przerodzić się nawet w 50, albo i 60, jeśli tylko zdecydujemy się ulepszać bronie i wykonywać zadania poboczne.
W trakcie rozgrywki poznamy wiele postaci różniących się od siebie charakterem i podejściem do świata zamieszkanego przez potwory. Poza ratowaniem świata najwięcej czasu w Monster Hunter Stories 2: Wings of Ruin spędzimy walcząc z napotkanymi po drodze potworami oraz kradnąc jaja z ich legowisk. W tym drugim zadaniu niezbędna jest pomoc naszego kociego towarzysza – Navirou. Jest to jedna z najbardziej irytujących postaci w grze – pyszczek się mu nie zamyka i rzadko kiedy mówi coś przydatnego, ale jest nieoceniony przy ocenianiu zawartości jajek potworów. Im cięższe i bardziej śmierdzące jajo znajdziemy, tym lepiej – w przeciwnym wypadku Navirou pokręci głową i każe nam szukać dalej. Wybierać jaja musimy dość szybko, gdyż po pewnym czasie jajka znikną z legowiska i możemy zostać z kiepską zdobyczą.
Z jaj wykluwają się wspomniane wcześniej potworki – oswojone wersje bestii, które mogliśmy wcześniej w większości spotkać w innych odsłonach serii. Szczerze mówiąc przemierzanie świata na grzbiecie Kulu-Ya-Ku, który przed chwilą chciał mnie rozgnieść kamieniem na miazgę było bardzo ciekawym doświadczeniem. Gdy dorwiemy się już do nieco bardziej zaawansowanych potworków, to możemy poczuć się jak bohater serii filmów „Jak wytresować smoka?” i sprawia to naprawdę wiele satysfakcji.
Momentami mamy jednak wrażenie, że całe to ratowanie świata, kolekcjonowanie kolejnych jaj potworów i rozwiązywanie zagadek nieco się dłuży, a do przygody wkrada się powtarzalność. Nie jest to na szczęście zbyt uciążliwe i jeśli przebolejemy fakt, że niemal każde starcie z bossem poprzedzone jest identyczną cutscenką, a zbieranie jajek jest po prostu przeraźliwie nudne, to będziemy się nieźle bawić.
Niektórzy gracze okrzyknęli grę Pokemonami serii Monster Hunter i nie da się ukryć, że kolekcjonowanie przyjaźnie nastawionych potworków przypomina nieco rozwiązanie znane z produkcji studia Game Freak. Wydaje się jednak, że podobieństwa się na tym kończą, bo pomimo tego, że mamy tutaj także system walk turowych, to jest on niemal w każdym calu inny od tego znanego z Pokemonów. Co więcej nasi przerażający przyjaciele nie ewoluują, a fabuła ma tu dużo większe znaczenie niż u Pikachu i jego kolegów.
Walka turowa, to dobry kierunek
Dynamiczny, oparty o umiejętności i odpowiednie rozeznanie we właściwościach broni system walki jest cechą charakterystyczną większości Monster Hunterów. Prawdopodobnie mało kto słysząc zwrot „walka turowa” pomyślał, że może mieć do czynienia z czymś równie emocjonującym i wciągającym. Na szczęście twórcom udało się stworzyć wciągający, wymagający myślenia, taktyki, ale też refleksu system walki. Ze względu na stosunkowo niski próg wejścia (trzeba tylko kliknąć odpowiedni guzik, a resztą zajmie się gra) tytuł przemówi także do graczy, których odrzucał względnie wysoki poziom trudności większości gier z serii. Nie oznacza to, że walka jest łatwa, albo brakuje jej głębi – wręcz przeciwnie z czasem kolejne starcia stają się coraz cięższe, ale dzieje się to w bardzo naturalny sposób i nie mamy wrażenia, że tytuł rzuca nam kłody pod nogi. Turowe rozgrywki dają też więcej miejsca do taktyki i planowania – każdy cios można dokładnie przemyśleć i osiągnąć pożądane rezultaty.
Walka w Monster Hunter Stories 2: Wings of Ruin przypomina nieco połączenie rozwiązań z serii Pokemon, zmiksowanych z Final Fantasy czy Fire Emblem z dodatkiem własnego, Capcomowego sosu. U podstaw leży tu wydawanie komend odpowiadających za ataki, wykorzystywanie mikstur i specjalnych umiejętności, ale dodatki takie jak ataki łączone czy tryb jazdy doskonale urozmaicają doświadczenie. Całość oparto o konwencję znaną z gry w kamień, papier i nożyce – mamy tu trzy rodzaje ataków, z których każdy ma swoje mocne i słabe strony (mocny cios bije techniczny, szybki pokonuje techniczny itd.). Kluczem do zwycięstwa jest więc umiejętne połączenie taktyki i znajomości repertuaru ruchów wroga z wykorzystaniem broni oraz potworków. Cios zadawane podczas walki powodują, że zapełnia się pasek więzi z naszym towarzyszem. Po naładowaniu go do pełna możemy skorzystać ze specjalnej zdolności jazdy, która powoduje zadawanie potężnych obrażeń. Wszystkie te elementy dobrze tłumaczy wbudowany samouczek i w sposób intuicyjny można używać ich w trakcie walki.
Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić w kwestii systemu starć w Monster Hunter Stories 2: Wings of Ruin, to chciałbym zobaczyć nieco lepsze wykorzystanie potworków, które raczej tylko nam asystują oraz więcej umiejętności specjalnych, bo właściwie całą grę można przejść korzystając wyłącznie z mikstur leczniczych i ulepszonych ataków. Wzorem Pokemonów przydałoby się dodać kilkanaście eliksirów wzmacniających lub osłabiających wrogów.
Rozbudowane RPG, w które zagra każdy
„Klasycznych” Monster Hunterów nie poleciłbym każdemu. Trzeba lubić ten klimat (wielkie miecze i jeszcze większe potwory), mieć refleks i samozaparcie, by nawet po porażkach podchodzić znowu do walki i do pewnego stopnia lubić grind (mocarne wyposażenie jest tam nieco ważniejsze niż w spin-offie). Monster Hunter Stories 2: Wings of Ruin to jednak inna para kaloszy – jeśli chcecie od czegoś zacząć swoją przygodę z serią, to można zacząć od tego miejsca.
Monster Hunter Stories 2: Wings of Ruin oferuje świetnie zbalansowany miks głębi i przystępności. Z każdą godziną nowicjusze uczą się coraz więcej, a wbudowane samouczki naprawdę dają radę. Z kolei weterani od razu odnajdą się w pozornie skomplikowanym systemie ulepszania broni i wyposażenia. Podobnie jak w głównych odsłonach cyklu, także i tutaj możecie spędzić wiele godzin po prostu planując karkołomne ulepszenia sprzętu, obliczając, ile razy trzeba będzie zatłuc tą przeklętą Legianę czy upiornego Diablosa.
Same walki także dobrze balansują pomiędzy przystępnością dla nowych graczy i przystępnością dla weteranów. Ci pierwsi nauczą się rozpoznawać poszczególne potwory i ich ataki, a ci drudzy od razu skojarzą, że aby rozbić kamień Kulu-Ya-Ku trzeba będzie użyć młota. Takich elementów, w których znajomość serii się przydaje, ale nie jest absolutnie wymagana jest tu całe mnóstwo i sprawiają one, że rozbudowanie oraz głębia nie przytłaczają amatorów jednocześnie stanowiąc gratkę dla fanów cyklu.
Nie zawsze jest tak kolorowo
Niestety pomimo wszystkich wymienionych wyżej zalet nie można przejść obojętnie obok stanu technicznego Monster Hunter Stories 2: Wings of Ruin. Po znakomicie działającym i jeszcze lepiej wyglądającym Monster Hunter: Rise nie ukrywam, że miałem wysokie oczekiwania, co do nowej odsłony. Niestety srogo się rozczarowałem pod tym względem. Gra na Switchu działa po prostu kiepsko. Podczas eksploracji zamkniętego, podzielonego na areny świata wydajność stoi na niezłym poziomie, gra utrzymuje nieco ponad 30 klatek na sekundę (z niewiadomych powodów Capcom nie zablokował liczby fps-ów na 30), ale widać, że rozdzielczość spada i obiekty w oddali wyraźnie się ząbkują.
W trakcie walk i przerywników filmowych sytuacja wygląda odwrotnie – konsolka dostarcza niesamowicie czysty i ostry obraz, ale robi to kosztem wydajności. Liczba klatek na sekundę w cutscenkach i intensywnych bitwach potrafi zejść w okolice 20. Kilka aktualizacji nieco poprawiło ten stan rzeczy i obecnie nie mamy do czynienia z festiwalem lagów, ale nawet mało wprawne oko dostrzeże wyraźne spowolnienia. Jest to naprawdę zadziwiające, biorąc pod uwagę, że mówimy o grze podzielonej na strefy, gęsto przeszytej ekranami ładowania.
Z drugiej strony wydaje się, że był to swojego rodzaju kompromis – wyższa płynność w trakcie przemieszczania się i niższa przy statycznych scenach walk i przerywnikach filmowych. Myślę, że jest tu też miejsce na poprawki, bo nieznaczne zmniejszenie rozdzielczości (albo innych zasobożernych efektów) może przynieść znaczny wzrost wydajności. Zobaczymy, co deweloperzy zrobią w tej kwestii, ale biorąc pod uwagę długą listę planowanych aktualizacji jestem dobrej myśli.
Z opinii dotyczących wersji pecetowej można wyczytać, że tam na odpowiednio wydajnym sprzęcie nie ma takich problemów. Widząc taki stan rzeczy trudno mi jest nie oprzeć się wrażeniu, że tworzenie gry na dwie platformy jednocześnie zaszkodziło wersji switchowej, która przy pecetowym wydaniu wygląda jak średnio udany port.
Łowcy potworów mówią po polsku (z napisami)
Podobnie jak w wydanym niedawno Monster Hunter: Rise, znajdziemy tu język Polski. To bardzo istotna rzecz szczególnie dla młodszego odbiorcy oraz osób, które nie radzą sobie zbyt dobrze z obcą mową. Niestety odnoszę wrażenie, że rozmiar produkcji i ilość tekstu potrzebna do przetłumaczenia przerosła nieco ekipę odpowiedzialną za spolszczenie. Wiele elementów tłumaczonych jest zbyt dosłownie, przez co brakuje im polotu widocznego w angielskim odpowiedniku. Żarty sytuacyjne również wypadają blado i czasem trzeba się zastanowić, o co w nich właściwie chodzi. Jeśli tylko znacie angielski w dostatecznym stopniu by zrozumieć większość zdań wypowiedzianych w grze, to nie wahajcie się na niego przełączyć – nie pożałujecie. Warto to zrobić chociażby dla kocich żartów Navirou.
Nie podobały mi się też sztuczne ograniczenia i ściany – po zabawie w Monster Hunter: Rise miałem poczucie, że gra pozbawia mnie możliwości wejścia tam, gdzie chcę. Ponadto, żeby zmusić naszego potworka do przeskoczenia jakiejś przepaści, albo szczeliny musimy wejść na specjalną kupkę kamieni i wcisnąć „B”, żeby zobaczyć animację skoku. Trochę to niedzisiejsze i utwierdza mnie w przekonaniu, że w silniku napędzającym Monster Hunter Stories 2: Wings of Ruin jest dużo 3DS-owych naleciałości i uproszczeń.
Potworki przejmują władzę
Czy pomimo tych wszystkich problemów technicznych warto dać szansę Monster Hunter Stories 2: Wings of Ruin? Pewnie, że tak! To jeden z najciekawszych turowych RPG-ów od lat ze świeżym systemem walki, dość dobrze klejącą się historią i śliczną oprawą graficzną. Dzięki tej grze w polowaniu na potwory mogą wziąć udział doświadczeni gracze oraz nowicjusze. Pamiętajcie tylko, że na Switchu mogą zdarzyć się przycięcia, a jeśli to Wam przeszkadza, to zainwestujcie w wersję pecetową.
Monster Hunter Stories 2: Wings of Ruin jest jedną z lepszych produkcji, które trafiły na Switcha w 2021 roku i znajduje się w czołówce mojego prywatnego rankingu gier turowych na tą konsolkę (zaraz za Fire Emblem: Three Houses i Mario + Rabbids: Kingdom Battle).
Jeśli jeszcze nie mieliście okazji zagrać w żadną produkcję z serii Monster Hunter, to nawet się nie zastanawiajcie – „Skrzydła Ruiny” oczarują Was i wciągną do tego wielkiego uniwersum, sprawiając, że od razu zapragniecie więcej. Z kolei wyjadaczom polowań polecam poboczną odsłonę jako okazję do rozszerzenia swoich horyzontów i spędzenia kilkudziesięciu godzin w otoczeniu ulubionych bestii.
O AUTORZE
Seria Monster Hunter towarzyszy mi od dawna, grałem w wiele poprzednich części (głównie na 3DS-ie), ale najbardziej podobało mi się Monster Hunter: Rise. Spędziłem tam dziesiątki godzin i zapewne po kolejnych aktualizacjach wrócę tam jeszcze nie raz. Z kolei Monster Hunter Stories 2: Wings of Ruin na nowo obudziło we mnie miłość do turowych RPG-ów.
ZASTRZEŻENIE
Egzemplarz gry do recenzji otrzymaliśmy za darmo od firmy Conquest.