Mario & Luigi: Brothership Recenzja gry
autor: Filip Melzacki
Recenzja gry Mario & Luigi: Brothership - czarująca przygoda i udane wskrzeszenie serii
Po dziewięciu latach i bankructwie oryginalnych twórców, seria Mario & Luigi powraca z całkiem nową odsłoną. Brothership to godna kontynuacja serii, logicznie rozwijająca motywy poprzedniczek - lecz pokazuje także, że więcej to nie zawsze lepiej.
Recenzja powstała na bazie wersji Switch.
Śmierć serii Mario & Luigi była zarówno smutna, jak i kuriozalna. Niegdyś ikoniczny cykl handheldowych RPG z udziałem słynnych braci hydraulików poszedł na dno wraz z bankrutującym studiem AlphaDream. Okręt ten tonął już zresztą kilka lat – tak sobie przyjęty Paper Jam z 2015 roku, tj. crossover z serią Paper Mario, który zaraził się generycznością od Paper Mario: Sticker Star, był pierwszym przeciekiem w kadłubie. Wylewając wodę wiadrami, AlphaDream stworzyło w 2017 dobrze przyjęty remake pierwszej gry z cyklu – Superstar Saga – na 3DS-a. W 2019 roku statek pogrążył jednak wydany także na 3DS-a remake najcieplej wspominanej przez fanów części – Bowser’s Inside Story. Dwa lata po premierze Switcha, na konsolę, na której dzięki wstecznej kompatybilności można było bezproblemowo zagrać w oryginał. Nikogo nie zdziwiły zatem tragiczne wyniki sprzedaży i nieuchronne bankructwo studia AlphaDream.
Mnie zdziwiło natomiast nagłe zainteresowanie nekromancją ze strony Nintendo, czyli wskrzeszenie w 2024 roku wielu „Marianowych” serii RPG – remake Super Mario RPG ze SNES-a, remake Paper Mario: The Thousand-Year Door z GameCube’a oraz całkiem nowa odsłona serii Mario & Luigi, tym razem tworzona przez Acquire, współproducentów cyklu Octopath Traveler, do których dołączyła część byłych pracowników AlphaDream. Okręt popłynął na nowo – Mario & Luigi: Brothership to czarująca oceaniczna przygoda i udane wskrzeszenie serii, które idealnie mogłoby pełnić również funkcję jej zwieńczenia. Choć ostatecznie podróż okazała się przyjemna, początek wcale nie wróżył dobrze.
Jak poskładać świat w Jeden Kawałek
W Grzybowym Królestwie dzień jak co dzień. Toady skrzeczą, Bowser snuje plany porwania księżniczki i podboju świata, a pojawiający się znikąd ogromny portal wsysa tytułowych braci hydraulików do innej krainy o nazwie Concordia – ot, typowy poniedziałek. Mario i Luigi lądują na wyspie w kształcie statku, trafnie nazwanej Shipshape, dryfującej po ogromnym, bezkresnym oceanie. Krótka rozmowa z jej mieszkańcami – wattanistką Connie i prosiakopodobnym Snoutletem – nakreśla nasz główny cel. Concordia była niegdyś ogromnym kontynentem, w centrum którego rosło Uni-Tree – równie ogromne drzewo spajające wszystkie ziemie. Pewnego dnia drzewo zostało jednak zniszczone, poprzednia zajmująca się nim wattanistka zniknęła, a Concordia rozpadła się na wiele mniejszych wysp. By powrócić do domu, bracia hydraulicy muszą zatem ponownie scalić ów świat, zapalając latarnie morskie na wyspach i łącząc je z nowo zasadzonym drzewem na Shipshape. Tak rozpoczyna się oceaniczna wyprawa, podczas której Mario i Luigi starają się przywrócić nie tylko więzy łączące ten świat, ale też więzy łączące ludzi.
Pierwsze godziny gry nie zachwycają, niestety, ani fabularnie, ani pod względem rozgrywki, co szczególnie martwiło mnie jako fana serii. Nagłe przeniesienie braci do innego świata przez ogromny portal wydało mi się niesamowicie niezdarnym rozpoczęciem zabawy, przywodzącym na myśl najgorsze isekaie, a trwający około sześciu godzin pierwszy etap gry (pierwsze morze) tylko pogłębił moje obawy. Spotykani NPC okazali się mało interesujący i wydawali się niezbyt przejmować zniszczeniem ich świata, gra zaś dość ślamazarnie udostępniała nowe mechaniki, zaś największy problem stanowił brak antagonistów. Złoczyńcy z serii Mario & Luigi nigdy nie byli szczególnie skomplikowani charakterologicznie, ale zawsze zabawni lub aktywni – nie bez powodu fandom tak ciepło wspomina Fawfula i ubóstwia Bowsera. Jak tu zmotywować gracza, kiedy nikt nie staje mu na drodze? Nie może zatem być zbiegiem okoliczności, że poziom zabawy znacznie wzrasta na końcu pierwszego morza, kiedy to wreszcie poznajemy złoczyńców – tajemniczego Zokketa i jego sługusów – Extension Corps. Od tej pory pojawiają się oni często, mącąc przy każdym spotkaniu, kłócąc się ze sobą i będąc na tyle kompetentnymi, by stwarzać zagrożenie, jednak nie na tyle, by nie można się było z nich śmiać. Na wprowadzeniu antagonistów gra nie zyskuje jedynie w kontekście humoru, który staje się wszechobecny (wielokrotnie zdarzyło mi się głośno roześmiać), ale też jako całość. Postacie niezależne i odwiedzane wyspy stają się ciekawsze i bardziej zapadają w pamięć.
A im dalej w ocean, tym lepiej – choć fabuła nawet nie sili się na subtelność, a przesłanie mówiące o tym, jak ważne są więzi międzyludzkie, serwowane jest graczowi niczym cios młotem w potylicę przerośniętego żółwia – motywy te bowiem idealnie pasują do serii. Poprzednie gry zawsze na pierwszym miejscu stawiały braterską miłość Mario i Luigiego, która widoczna jest tu bardziej niż kiedykolwiek, stanowi rdzeń całej opowieści i logiczne podsumowanie wszystkich poprzednich odsłon cyklu. Komediowa relacja Zokketa z jego głównymi podwładnymi wybrzmiewa więc tym bardziej jako kontrast, ma on bowiem ich tak bardzo gdzieś, że nie potrafi nawet zapamiętać ich imion. Ostatni akt Brothershipa jest lekko przydługi – gra kilkakrotnie zmierza ku zakończeniu, by nagle nas zmylić i trwać dalej. Odczułem to zwłaszcza przy ostatnim dungeonie, za który naiwnie postanowiłem zabrać się przed snem, a napisy końcowe ostatecznie ujrzałem dopiero o czwartej nad ranem. Pomijając jego długość, sam finał jest jednak najlepszy w całej serii – wieńczący grę dungeon łączy ze sobą wszystkie mechaniki eksploracyjne, jakich gracz doświadczył do tej pory, posiada szczerze niepokojący segment, który młodszym odbiorcom może śnić się po nocach, i kończy się widowiskowym, wymagającym i wielofazowym starciem. Zaliczenie całej przygody i niemal całej zawartości pobocznej zajęło mi 42 godziny. Brothership jest jedną z najdłuższych gier w serii, porównywalną jedynie z Dream Teamem – lecz w przeciwieństwie do niemiłosiernie rozwlekłej poprzedniej części dłużył mi się nieco tylko na początku i pod koniec. Choć moje wrażenia na temat fabuły ostatecznie okazały się pozytywne, o przeciętnym starcie wspomnieć trzeba – czas jest cenny, a nie wszyscy mają go na tyle, by przeznaczać go na grę, która rozkręca się dopiero po sześciu godzinach.
Równy i równiejszy
Struktura rozgrywki okazuje się dość prosta – nasza przygoda ma miejsce na kilku morzach i kilkunastu wyspach. Morza przemierzamy na wyspie Shipshape, która pełni funkcję zarówno huba, jak i pojazdu. Na pokładzie naszego „okrętu” badamy połączone ze sobą prądy morskie, dopóki nie wypatrzymy nowej wyspy, na którą możemy się wystrzelić ogromną armatą. Podczas pierwszych odwiedzin na każdym skrawku lądu naszym celem jest dotarcie do latarni morskiej. Aktywacja jej łączy odwiedzoną wyspę z Shipshape, my zaś wracamy do naszego huba i kontynuujemy podróż zgodnie z nowo odblokowanymi prądami. System ten wydaje się bardzo intuicyjny i idealnie pasuje do tematyki podróży morskiej – co chwilę dokonujemy nowego odkrycia, czy to nowego prądu, nowej wyspy, opcjonalnej wysepki, czy raf, co nagradza nas unikatowymi przedmiotami. Z czasem spotykamy coraz więcej postaci z różnych wysp, dzięki czemu gracz czuje się, jakby osobiście odbudowywał Concordię.
Brothership posiada również najwięcej zawartości pobocznej z całej serii. Po ukończeniu każdego zadania głównego mamy do wykonania kilka pobocznych. Niektóre z nich są ograniczone czasowo, co zawsze oznaczone jest czerwoną ikoną. Gra zachęca do zaliczania ich na bieżąco poprzez genialny w swojej prostocie system – podróże morskie są długie, a nasz „statek” porusza się w czasie rzeczywistym. W trakcie czekania, aż Shipshape dopłynie do celu, można więc zająć się opcjonalnymi zadaniami. Twórcy przewidzieli jednak problem braku chęci wykonywania sidequestów lub czekania na dotarcie do danej wyspy po ich zaliczeniu, więc już na pierwszym morzu otrzymujemy kluczowe ulepszenie statku – dodatkowy silnik, tj. jednego Toada stojącego na rufie, machającego wachlarzem i napędzającego cały statek za minimalną krajową. Naszego robotnika aktywować możemy w każdej chwili, wielokrotnie zwiększając prędkość okrętu i dopływając na miejsce w zaledwie kilkanaście sekund.
Eksploracja samych wysp bardzo przypomina to, co znamy z poprzednich części serii. Odwiedzane lokacje są idealnej wielkości – na tyle obszerne, by można było nacieszyć się ich unikatową atmosferą, niemniej także na tyle spójne, by ich eksploracja nie stawała się frustrująca. Po drodze natrafiamy na przeszkody, które Mario i Luigi muszą pokonać, współpracując na różne sposoby. Wraz z postępem w grze odblokowujemy specjalne ruchy, dzięki którym możemy badać kolejne obszary – przykładowo zyskujemy umiejętność przelatywania nad przepaściami. Na połączone z Shipshape wyspy da się wracać w dowolnej chwili, do czego zachęcają zadania poboczne oraz specjalne kwiaty porozrzucane po lokacjach, które otwierają się po dołączeniu wyspy i odblokowują jej większą część.
Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że Brothership nieco potknął się w pokazywaniu więzi między braćmi. Podczas gdy w poprzednich częściach serii graliśmy obydwoma hydraulikami równocześnie i mogliśmy w dowolnej chwili się między nimi przełączać, tutaj w trakcie eksploracji sterujemy wyłącznie Mario. Luigi cały czas chodzi za nami, jednak sprawia wrażenie raczej pomagiera niż pełnoprawnego partnera. W większości przypadków nie kontrolujemy go, a jedynie wydajemy mu polecenia, które wykonuje automatycznie i wedle własnego widzimisię. Zdarzają się też okazjonalne minigry, podczas których zbieramy porozrzucane po mapie monety – zawsze gramy wówczas jako Mario przeciwko Luigiemu. Kłóci się to z motywem przewodnim i jest tym bardziej kuriozalne, zważywszy na fakt, jak równo traktowani są bracia pod względem fabularnym i w walce.
Stojąc razem jak jeden mąż
Skoro o walce mowa – mamy tu model znany fanom „hydraulikowych” RPG. Starcia są turowe, a przy każdym ataku należy wcisnąć przycisk w odpowiednim momencie, by zadać skuteczny cios. Podczas tur przeciwników ich ataki można kontrować, co czego każdy z braci ma swój oddzielny przycisk. Tu najważniejsze jest jednak dopilnowanie, by obaj zawsze byli w pełni sił. Mario i Luigi wykonują niemal każdą czynność razem, wspomagając się nawet podczas podstawowych ataków. Jeśli jednak jeden stanie się niedysponowany, drugi musi działać sam. Oznacza to znacznie osłabione ataki, brak dostępu do ruchów specjalnych oraz utrudnione kontry – przytomny brat przerzuca sobie wtedy nieprzytomnego przez ramię, by go chronić, co skutkuje opóźnieniem w wykonywaniu naszych poleceń. Choć mechaniki te były obecne w poprzednich częściach serii, tu są odczuwalne bardziej niż kiedykolwiek, bowiem Brothership jest według mnie najtrudniejszą grą w cyklu. Nawet gdy dysponujemy najlepszym możliwym ekwipunkiem, przeciwnicy mogą powalić jednego z bohaterów zaledwie kilkoma ciosami, używają wielu ataków pod rząd, z których każdy kontruje się inaczej, i często nakładają efekty statusu, uniemożliwiającego współpracę między braćmi. W kość mogą dać szczególnie późniejsze potyczki z bossami. Podczas nich Luigi ma zresztą okazję się wykazać dzięki nowej mechanice Luigi Logic. Przynajmniej raz na walkę z bossem Luigi zauważa unikatową cechę otoczenia i wymyśla, jak może użyć jej przeciwko wrogowi. Ukończenie danej minigry zadaje wysokie obrażenia i nokautuje nieprzyjaciela, pozwalając jeszcze bardziej złoić mu skórę. Każdy boss staje się dzięki temu coraz bardziej ekscytujący, a gracz oczekuje na następny zakręcony pomysł zielonego hydraulika. Pochwalić muszę także krzywą poziomów, jest bowiem perfekcyjna – mierząc się z każdym napotkanym przeciwnikiem, zawsze znajdowałem się na levelu zalecanym przez grę, zatem nie musiałem przerywać rozgrywki na żmudny grind.
Moim największym zarzutem pod adresem systemu walki jest niewielka liczba ataków specjalnych. Każdy brat ma dostęp do unikatowych ruchów – Mario zazwyczaj skupia się na pojedynczych celach, zaś Luigi na grupach wrogów. Niestety, po jakimś czasie wyprowadzane ciosy zaczynają się nudzić – nawet jedna dodatkowa para ataków specjalnych znacznie zredukowałaby ten problem. Strzałem w dziesiątkę okazuje się natomiast nowy system wtyczek bojowych. Podczas walki możemy mieć ich aktywnych kilka o różnych efektach – wzmocnione ataki, używanie przedmiotów bez kończenia tury i wiele innych. Pomiędzy wtyczkami istnieją także synergie, np. wtyczka ognistego ataku i wtyczka fali uderzeniowej sprawiają, że nasze podstawowe ataki tworzą ogniste fale uderzeniowe. Każda wtyczka ma określoną ilość użyć, a po jej rozładowaniu jest czasowo niedostępna. Są one zatem na tyle cenne, by zastanowić się nad tym, czy warto skorzystać z nich w określonej sytuacji, jednak nie wpadamy przy tym w jedną z najbardziej powszechnych erpegowych pułapek – rzadkich przedmiotów, które boimy się zmarnować, więc koniec końców nigdy ich nie używamy. Choć na początku mechanika ta wydawała mi się bezcelowa, wzrost poziomu trudności w drugiej połowie gry szybko zmienił moje podejście. Bezcelowa jest jednak dla mnie nowo wprowadzona mechanika craftingu. Wrogowie okazjonalnie upuszczają materiały, które równie okazjonalnie możemy wymienić na nowe rękawice lub akcesoria u statkowego kowala, gdy tylko najdzie go wena. Wena nachodzi go jednak jeszcze bardziej okazjonalnie, tworzony przez niego ekwipunek jest zazwyczaj mocno sytuacyjny, a każdy brat może korzystać tylko z jednej pary rękawic i akcesoriów, więc większość wykonanych w ten sposób przedmiotów jedynie zaśmiecała mi plecak. Poza tym boli trochę brak „level-upowej ruletki”, którą wycięto z serii w Paper Jamie. Przypisanie dodatkowych punktów do upragnionej statystyki i trafienie w największą możliwą liczbę było jednym z najbardziej satysfakcjonujących elementów poprzednich części. W Brothershipie bonusy do statystyk braci są predefiniowane – Mario jest szybki i zadaje duże obrażenia, zaś Luigi to wytrzymały tank wyspecjalizowany w ciosach krytycznych.
Muzyczne dziedzictwo
Wizualnie Brothership robi bardzo pozytywne wrażenie dzięki stylowi graficznemu, palecie kolorów i niesamowitej ilości przerysowanych animacji. Od podrygiwania braci podczas walki, przez dobitne okazywanie sobie wzajemnego oddania przytulasami i tańcami, po Luigiego zarywającego nosem w błoto podczas lądowania na każdej nowej wyspie, za każdym razem w inny sposób – tytuł ten sprawia wrażenie pierwszorzędnego filmu animowanego. Każda odwiedzana wyspa ma niepowtarzalną atmosferę i zapada w pamięć – zwiedzamy lunaparki, taneczne sceny, nocne kluby, okupowane ruiny, deszczowe lasy i oazy. Niestety, widać natomiast, że na oryginalnego Switcha nadszedł już czas. Choć mój ukochany przenośny „kartofel” był w stanie utrzymać w grze stabilne 30 klatek, okupione było to częstymi ekranami ładowania. Nie są one za długie, lecz jest ich wiele, co szczególnie boli przy dość częstych walkach. Każde starcie zaczyna się i kończy ekranem ładowania, a to może nużyć.
- przyjemna fabuła wydająca się naturalnym podsumowaniem motywów całej serii;
- świetnie przedstawiona więź między Mario i Luigim;
- fantastyczny finał;
- kreatywne, różnorodne lokacje i zadania główne;
- klimat podróży morskiej i eksploracja oceanu;
- struktura rozgrywki skutecznie zachęcająca do wykonywania na bieżąco zadań pobocznych i powracania do starych lokacji;
- urozmaicający walkę system wtyczek bojowych;
- bardzo dobre, trudne walki z bossami;
- piękny styl graficzny i multum animacji postaci;
- wpadająca w ucho muzyka.
- przeciętne pierwsze godziny gry;
- rozciągnięcie rozgrywki na początku i na końcu;
- Luigi bardziej jako pomagier niż pełnoprawny partner podczas eksploracji;
- mało ataków specjalnych, przez co zwykli wrogowie mogą zacząć nużyć;
- zbędny system craftingu;
- dużo irytujących ekranów ładowania;
- mała liczba utworów przygrywających podczas walk;
- brak polskiej wersji językowej.
Brothership jest pierwszą grą z serii, w której za muzykę nie odpowiada legenda branży Yoko Shimomura. Sam jednak zauważyłem jej nieobecność dopiero podczas starcia z ostatnim bossem – grający w tle utwór znacznie mniej niż zwykle przywodził na myśl Kingdom Hearts. Zastępujący wspomnianą kompozytorkę Hideki Sakamoto, znany m.in. z motywu przewodniego Super Smash Bros. Ultimate oraz z muzyki do wczesnych gier z cyklu Like a Dragon, odwalił kawał dobrej roboty. Soundtrack zapada w pamięć, pasuje do odwiedzanych lokacji i jest chwytliwy. Nie pogardziłbym jednak większą liczbą melodii przygrywających podczas walki – każde normalne starcie w grze posiada ten sam motyw muzyczny. Bossowie mają jeden z dwóch, nie licząc ostatniego, który jako jedyny otrzymał kilka unikalnych utworów do różnych faz walki. Kilka motywów ekskluzywnych dla najważniejszych bossów wyniosłoby te potyczki na zupełnie nowy poziom. Zakończmy tę sekcję typowym już w przypadku gier Nintendo narzekaniem na brak polskiej wersji językowej. Tyle tytułów idealnych dla młodszych odbiorców, a firma nadal uparcie odmawia zainwestowania w potencjalnie lukratywny rynek, nawet przy produkcjach pozbawionych udźwiękowionych dialogów. Nintendo, sam Wam przetłumaczę te gry, jeśli będzie taka potrzeba, musicie tylko odważyć się spróbować.
Toast za następne wyprawy
Pierwsze godziny spędzone z Brothershipem zmartwiły mnie niezmiernie. Wyczekiwany przez lata powrót jednej z najbardziej nostalgicznych serii Nintendo zapowiadał się na przeciętniaka. Na szczęście moje obawy okazały się mocno przesadzone, a gra ostatecznie uwiodła mnie kreatywnością i poczuciem odkrywania nieznanego. Choć momentami czuć, że stoi za nią inne studio, i nie wszystkie zmiany wyszły jej na lepsze, duch serii wybrzmiewa tu cały czas. To udane odrodzenie i – w razie gdybyśmy nie otrzymali już następnych kontynuacji – znacznie lepsze zwieńczenie od Paper Jamu. Niezmiernie się cieszę, że Brothership powstał i mimo niezbyt imponującego początku nie żałuję ani chwili spędzonej z tym tytułem (może nie licząc opcjonalnej minigry w siatkówkę na pierwszym oceanie, ale temu cierpieniu sam jestem sobie winien). Zainteresowanym czytelnikom życzę zaś wesołej wycieczki do Concordii oraz jak najszybszego przepłynięcia pierwszego morza.